Euro Tramp - Travel Agency

Wycieczki po Dubaju, Abu Dhabi

piątek, 05 sierpień 2011 11:37

Pierwszy lot i klątwa faraona

Written by
Rate this item
(0 votes)

listopad/grudzień 2000

29 Listopada
Piramida ChefrenaZnowu nerwowa noc. Cały czas emocje. Zdążyłem wszystko rano zrobić, zjeść, posprzątać, spakować się. Jeszcze na chwilę wpadł Adam. Wziąłem na dworzec taksówkę. Po chwili był pan Kazimierz. Podróż do Warszawy 3 godzinki, ale było trochę zbyt gorąco w przedziałach. Szybka przesiadka na lotnisko. Tam było sporo czasu. Zjedliśmy bułki p. Kazimierza i wypiliśmy drogą herbatę (5,90). Potem już bilety, odprawa celna, przejście przez bramkę. W strefie wolnocłowej kupiłem 0,5 l Smirnoffa żeby popijać egipskie posiłki i lizaki dla biednych dzieci. No i wreszcie samolot (WEA - pierwsze polskie prywatne linie lotnicze Zbigniewa Niemczyckiego White Eagle Aviation). Najpierw kołowanie, a potem ten zajebisty start. Poderwał się w górę w ciągu kilku sekund. Ten moment był trochę ciężki, bo wydawało mi się, że głowa jest niżej od reszty ciała i w ogóle momentami nie wiedziałem o co chodzi.


Później już rozróżniałem po swoich reakcjach, kiedy samolot się wznosił a kiedy opadał. Lot był całkiem przyjemny choć dosyć długi. Do jedzenia dostaliśmy małe pyzy, pieczeń, zieloną fasolkę, sos (jakby wiśniowy), bułki, wędlinę z indyka, paprykę konserwową, wołowinę, herbatę. Lecieliśmy 4 godz. 15 min. Ostatnia faza lotu też była trudna. Gwałtownie obniżała się wysokość. Że uszy zatykało to normalne, ale w pewnym momencie zabolało mnie niemiłosiernie lewe oko.

Skończyło się dobrze, choć musiałem stoczyć walkę z własną słabością. Tak w ogóle to wziąłem aviomarin co nieco wywołało moje alergie. Efekty w postaci może niewidocznego ale odczuwalnego wyraźnie puchnięcia powiek. Wreszcie szybkie formalności na lotnisku w Hurghadzie (wiza 15 $). Pierwszy bakszysz za włożenie torby do luków. Przesunięcie zegarów o godzinę. Zakwaterowali nas w niezłym hotelu Sofitel****lux. Zgodnie z obietnicą złożoną Monice przedzwoniłem do niej (było chyba już po 3 nad ranem czasu egipskiego), że jestem cały i zdrowy na miejscu. Potem dopiero się dowiedziałem, że prawie w ogóle mnie nie słyszała.


Morze Czerwone30 listopada
W hotelu super. Wielkie łóżka, ładnie urządzona łazienka. Nie ma co. Sam hotel to jednopiętrowe finezyjne domki ulokowane na dużym obszarze zielonego ogrodu pełnego kwiatów. Pobudka po 2,5 godzinach snu. Na śniadanie zimna jajecznica na bekonie i pieczywo. Popiłem w pokoju wódką. O 830 wyjechaliśmy z hotelu. Statek i rejs po morzu z nurkowaniem w niebieściutkiej wodzie. Po drodze pierwszy rzut oka na miasto. Makabra. Na tej suchej pełnej kamieni i piachu ziemi ogromny plac budowy. Tylko w centrum miasta chodniki żeby trochę pochodzić, jakieś atrakcje dla turystów. Generalnie średnio atrakcyjne miejsce z perspektywy Europejczyka (a co?!). Statek zatrzymywał się w trzech miejscach żebyśmy mogli popływać i popatrzeć co się dzieje pod wodą. Woda przejrzysta i bardzo słona.
Znowu pływanie i leżenie na powierzchni. Pierwsze osoby (łącznie ze mną i p. Kazimierzem) dawały przykład kąpieli. Wielu nie mogło zrozumieć, że w listopadzie naprawdę można się kąpać w morzu. Generalnie większość wskoczyła do wody. Maski i rurki, które nam zaproponowano wyglądały jakby po nich przebiegło stado słoni. Coś tam się jednak znalazło. Założyłem maskę na głowę (tych rurek wolałem nie tykać). Dziwnym trafem tam gdzie pływałem rafy było mizerne, a jak się dojrzało jakąś szarą rybę to był już sukces. Ale i tak cieszyłem się, że pływam sobie w Morzu Czerwonym. Przygotowali nam posiłek. Pierwszy kontakt z egipską kuchnią. Oczywiście ryż ze sosem, ryba szour (bardzo smaczna, przypominająca kształtem węgorza ale o całkiem innym smaku), bataty (słodkie ziemniaki), szaik (tutejsze placki chlebowe). Do popicia dostaliśmy po małej coli (co niektórzy pili piwo). Gdy się najedliśmy kapitan statku poinformował, że tu gdzie stoimy są najpiękniejsze rafy koralowe - nikomu już się nie chciało wskakiwać do wody. Po powrocie do hotelu mieliśmy jeszcze trochę czasu żeby przygotować się do wyjazdu do Kairu. Pospacerowaliśmy po terenie hotelu. Podróż do Kairu była długa i męcząca. Szybko przekonaliśmy się co do kultury jazdy miejscowych. Pędzą jak wariaci, trąbią na siebie. W pewnym momencie kierowca wkładając kasetę do odtwarzacza video trochę się zagapił i prawym kołem jechaliśmy już sobie po poboczu. Na szczęście trzęsący się autokar przypomniał mu że lepiej jeździć po drodze. Byliśmy oczywiście konwojowani przez policjantów przypominających z wyglądu bandy terrorystów. Siedzieli na pace starej terenowej Toyoty pokrytej brezentem i pędzili raz przed raz za nami. W Egipcie autokary turystyczne zbierają się na konkretną godzinę na konwój. Jak się spóźnisz to koniec. Musisz zostać tam gdzie jesteś. Generalnie jednak można się trochę spóźnić bo z punktualnością nie przesadzają. Odebrałem po drodze pierwszy telefon z Polski. Wujaszek odebrawszy mojego SMSa chciał koniecznie sprawdzić czy się do mnie dodzwoni. Miła była ta krótka pogawędka, ale rachunek w Polsce był już mniej przyjemny. Dojechaliśmy do Kairu. Koło 23-24 wieczorem miasto cały czas tętniło życiem. Ogromne ilości samochodów pchające się byle szybciej do przodu. Wprawdzie pasów nie ma, ale świateł też zbyt wiele nie a ulice są szerokie także ruch był dosyć płynny. Co za koloryt! Nasz hotel mieścił się w dzielnicy Kairu - Giza. Brzmi znajomo prawda? Hotel nazywał się Pyramid i miał niby 4*, ale tak naprawdę nie był za ciekawy choć jedzenie całkiem smaczne. Ci z nas którzy mieli okna nie od ulicy mogli po raz pierwszy zobaczyć piramidy (w nocy podświetlone). Po kolacji wreszcie sen.


Giza1 grudnia
Tym razem trochę pospałem, bo około 6 godzin. Po śniadaniu pędziliśmy na płaskowyż zobaczyć jedną z większych atrakcji na naszej planecie - piramidy. Właściwie prawie nie wyjeżdżając z miasta dotarliśmy do największej z nich - Cheopsa.
No stała piramida, ale żeby to było takie wielkie, trochę byłem rozczarowany, ale biegałem zadowolony że tam jestem. Zadzwoniłem do mamy żeby pochwalić się gdzie jestem.
W tym czasie Arab wziął mnie już w obroty. Jeszcze nie skończyłem rozmawiać, a już miałem coś obwiązane wokół głowy, a wielbłąd przysiadł zachęcająco.
Nie chciałem za dużo za to zapłacić, ale Egipcjanin był tak miły, że dałem się namówić nie wiedząc za ile.

I'll make you happy, then you'll make me happy. Po takiej umowie usadził mnie na wielbłąda i poprowadził go w miejsce gdzie robią zdjęcia. Popstrykał mi zdjęcia na tle piramid i pustyni. Byłem całkiem szczęśliwy, bo i jazda mi się podobała i widoki, ale mina mi zrzedła gdy przyszło do płacenia. Okazało się bowiem, że suma 10$ jest wystarczająca może dla wielbłąda, what about my familly? Byłem na siebie najpierw wściekły, że dałem się tak podejść, ale w końcu cóż było robić. Targowałem się jeszcze i zostawiłem mu 30 funtów egipskich. W sumie więc ta przejażdżka (30 min.) kosztowała mnie bagatela 18$. Po chwili jednak już zapomniałem o tym ile płaciłem, bo najważniejsze było że zafundowałem sobie taką atrakcję.
Najgorsze było to, że zniknąłem z aparatem p. Kazimierza, a do zbiórki zostało może 5 min.
Szybko go odnalazłem i zrobiłem pamiątkową fotkę. Pojechaliśmy na wzgórze na południe od piramid skąd był ładny widok (choć w tle niestety miasto). Jakiś Arab pchał się do mnie na zdjęcie byleby coś zarobić. Żeby nic nie stracić za dodatkową opłatą (10 funtów) poszedłem zobaczyć wnętrze piramidy Mykerinosa. Każdy kto tam wszedł wypowiadał jeśli nie głośno to do siebie "i to wszystko?". W między czasie uczyłem się radzić sobie z natarczywością miejscowych sprzedawców pamiątek. Następnym etapem był Sfinks, który naprawdę zrobił wrażenie. Stamtąd zaprowadzili nas do miejscowej perfumerii. Podali nam kawy, herbaty i hibiscus. Smarowali pachnidłami, żeby coś kupić. Ostatecznie sporo ludzi zostawiło tam trochę dolarów (zapachy były ładne, ale ceny jeszcze lepsze). Przed zapakowaniem się do autokaru rozdałem dzieciom lizaki robiąc furorę. Były wyraźnie szczęśliwe. Pojechaliśmy do Muzeum Egipskiego. Mieliśmy chyba godzinę, żeby rzucić okiem na ważniejsze rzeczy i zobaczyć Tutanchamona (zapłaciłem dodatkowo 15 funtów za możliwość robienia zdjęć, bez lampy). Jak zwykle wszędzie za mało czasu, a tym bardziej głodujący od rana w ramadanie pracownicy muzeum wyganiali nas pokrzykując, że zamykają. Zadzwonił do mnie z Polski Michał pytając czy idę na kosza. Trochę się zdziwił gdzie jestem, ale była to miła sytuacja(bo to jest właśnie globalna wioska!). Dalej autokar zawiózł nas do jubilera gdzie po długim targowaniu kupiłem z p. Kazimierzem kartusze dla p. Eli i mamy. Byliśmy w tym zakładzie w trakcie przygotowywania.

Na tle piramidy CheopsaSfinksTrochę to przypominało XIX wieczną manufakturę, ale ostateczny efekt był niezły. Jeden z młodych chłopaków tam pracujących chciał jeszcze ode mnie wydębić zegarek za swój lichy srebrny łańcuszek J. Za długo to jednak trwało. Nie sądziliśmy, że się to aż tak przeciągnie. Wprawdzie na swój kartusz czekał też nasz pilot Amir, ale tego grupa nie wiedziała. To ja i p. Kazimierz byliśmy powodem zdaje się 40 minutowego opóźnienia. W ten sposób od razu wszyscy wiedzieli kim są ci dwaj z Mediterraneum. Następnym etapem był obiad na statku zacumowanym na Nilu. Ekstra. Za oknem obejrzałem pierwszy i jedyny zachód słońca nad rzeką w Kairze. Po obiadku ulokowaliśmy się w wygodnych fotelach na górnym pokładzie statku, który wypłynął pokazać nam pięknie prezentujące się nocą miasto. Zadzwoniłem do Adama (powinienem powiedzieć do przyjaciela?J), żeby opowiedzieć o wyjątkowych wrażeniach. Statek popłynął kawałek na północ, by wrócić w to samo miejsce, z którego wypłynął. Nasza grupa po raz pierwszy pokazała co potrafi (cały czas ubywało w szklanych i nie tylko opakowaniach z zakupów strefy wolnocłowej). Śpiewy i gitara zgromadziły pokaźną grupę miejscowych, którzy z zainteresowaniem przysłuchiwali się obcej mowie i śpiewom. Kair nocą prezentował się pięknie. Wjechaliśmy jeszcze autokarem na punkt widokowy, skąd rozciągała się panorama na oświetlone miasto. Tam też zrobiłem zdjęcie dziewczynce, które coś sprzedawała z ogromnego talerza umiejscowionego dziwnie trwale na jej głowie. Byliśmy też zobaczyć bazar. Co tam się działo. Mnóstwo ludzi. Trzeba było dobrze się pilnować żeby się nie zgubić. Część zajmowała się miłym zachęcaniem do zakupów, część z pasją wpatrywała się ekrany czarno-białych telewizorów, gdzie toczył się mecz piłkarski. Do teraz nie wiem jak dziewczyny zniosły ten półgodzinny wypad. Tu ramadan, a np. Agnieszka była w miniówce. Jak sama wyznała tyłek miała nieźle poszczypany. Wróciliśmy do hotelu na kolację, a stamtąd na dworzec kolejowy. Z biletów trudno było się cokolwiek dowiedzieć, ale przecież mieliśmy cały czas opiekę. Pociąg nie zrobił za dobrego wrażenia, ale nasza pierwsza klasa nie była zła. Ważne, że odległości między fotelami były duże i można było się wygodnie rozciągnąć.


Feluka na Nilu2 grudnia
Rano zauważyłem, że za oknem zdecydowanie zmieniły się widoki. Oglądaliśmy biedne wioski położone w delcie rzeki. Można było choć trochę przyjrzeć się całkiem innemu życiu, gdzie ważnym elementem jest osioł. Służy nie tylko do transportu, ale przede wszystkim jako środek lokomocji. Przed oczami stanął mi obraz Jezusa wjeżdżającego na osiołku do Jerozolimy. Dwa tysiące lat później jest wiele miejsc gdzie niewiele się zmieniło. Przykrym rozczarowaniem był stan toalety, ale co mogły powiedzieć kobiety (wymagało to chyba niezłej ekwilibrystyki). Za to można było sobie zamówić jedzenie (na szczęście zrezygnowałem) i herbatę, którą z chęcią wlałem do skapciałej nad ranem gęby. Wysiadka w Luksorze musiała przebiec sprawnie, bo pociąg długo nie czekając jechał do Asuanu. Cała podróż z Kairu trwała około 9 godzin. Wyjechaliśmy o 1 w nocy, a dojechaliśmy o 945. Pojechaliśmy do restauracji, gdzie już czekało na nas śniadanie (być może to w tym przydał się mój telefon, który użyczyłem Amirowi w pociągu). Trzeba w tym miejscu oddać hołd organizatorom, którzy robili co w ich mocy, aby wszystko było zapięte na ostatni guzik. W czasie naszego nocnego przejazdu pociągiem, kierowcy pędzili równolegle do nas autokarem, aby czekał na nas w Luksorze (ze względów na fundamentalistów za względów bezpieczeństwa podróż na południe od Kairu wzdłuż Nilu wybiera się pociągiem). Przebierankę zrobiliśmy na chodniku. Wskoczyłem z ochotą w krótkie spodenki. Pojechaliśmy w kierunku kompleksu świątynnego w Karnaku po drodze oglądając z okna zabytki Luksoru. Było to na pewno najciekawsze miejsce jakie widziałem w czasie wycieczki. Las ogromnych kolumn, wspaniałe płaskorzeźby, częściowo zachowana kolorystyka sprzed tysięcy lat. Dodatkową atrakcję sam sobie sprawiłem.

Jedna z najbardziej efektownych atrakcji turystycznych.Nasz drugi egipski przewodnik Ichab, okazał się archeologiem. Poświęcił mi trochę czasu i oprowadził mnie pokazując i opowiadając po angielsku o ciekawszych miejscach. Na terenie kompleksu zapłaciłem też frycowe. Za to, że pilnujący porządku policjant zrobił mi zdjęcie, wyciągnął rękę po napiwek. Inny z kolei pracownik cywilny pokazał mi skąd można zrobić ciekawe zdjęcie. Ze zdziwieniem wręczałem mu też później napiwek, bo jego uprzejmość była wprawdzie szczera, ale nie mogła zostać nie wynagrodzona. Przy wyjściu już uległem pewnemu sprzedawcy i kupiłem czarnego kota niby z bazaltu (do teraz nie wiem czy to nie gips, choć waży sporo). Zapłaciłem za niego 5 $ co wydawało mi się wtedy sukcesem w targowaniu, choć później nie byłem już pewny czy nie wystrychnął mnie na dudka. Zostawiliśmy Karnak i pojechaliśmy na południe od Luksoru, gdzie przejechaliśmy na drugą stronę Nilu. Tam zobaczyliśmy Kolosy Memnona, świątynię królowej Hatszepsut (Deir el-Bahari) - niestety tylko z daleka, a później Dolinę Królów ze świetnie zachowanym malowidłami na ścianach groboców (Ramzesa IV i IX). Dojeżdżaliśmy tam kolejkami, które u nas traktowane by były jako atrakcje dla dzieci. Tam był to atrakcyjny i praktyczny sposób komunikacji. Chwilę zatrzymaliśmy się w fabryce alabastru, ale nie dałem się tu już wrobić w żadne zakupy. Wróciliśmy do restauracji na obiad, który jednak był kiepski i wyjechaliśmy do Esnu, gdzie stały statki. Po drodze mieliśmy kolejną "przygodę" na drodze. Kierowca nie oglądając się na zbędne znaki wyprzedzał na łuku drogi, a okazało się że zaraz za zakrętem był zerwany asfalt. Furgonetka jadąca przed nami gwałtownie zahamowała, a ja czekałem tylko kiedy w niego wjedziemy. Na szczęście puknięcie było małe, bo kierowca zdesperowany uciekł na pobocze wpakowując się w jakieś niemałe kamloty. Po chwili wszystko wróciło do normy, choć dobry kawałek jechaliśmy ze względu na stan drogi 20-30 km/h. Warto też dodać, że ze względu na ramadan kierowcy tak jak wszyscy inni muzułmanie nie mogą od świtu do zmierzchu jeść, pić etc. A pracować normalnie trzeba (przecież poprzednią całą noc jeszcze jechali z Kairu). Nie ma co, prawdziwi twardziele. W Esnie miałem okazję zobaczyć ile pływa statków po Nilu. Było ich około 250. Jakoś znaleźli ten nasz. Nazywał się Hatszepsut. Kabiny wg pana Kazimierza, który niejedno już widział były całkiem całkiem. Ja tym bardziej nie narzekałem. Wieczorem była jeszcze dyskoteka zapoznawcza, ale nie dałem rady. Poszedłem spać.


Fajka wodna3 grudnia
Rano po przebudzeniu statek już płynął. Prawdziwa atrakcja. Wychodzisz z kajuty i oglądasz życie ludzi na brzegach rzeki, malownicze palmy, widoki gór. Jedzenie na statku mi bardzo smakowało, choć swoją drogą starałem się pilnować i każdy posiłek odkażać Smirnoffem. Dopłynęliśmy do Edfu. Statek zacumował. Cały skład nie poszedł zwiedzać, bo niektórzy cierpieli już bardzo z powodu ilości alkoholu w organizmach. Tymczasem ja wśród innych żądnych wrażeń znalazłem się przed piękną starożytną egipską świątynią z ogromną bramą (pylonem), dziedzińcem i świątynią właściwą. Całe ściany pokryte wizerunkami egipskich bóstw i mnóstwem hieroglifów. Żywa historia. Zrobiliśmy sobie zdjęcie pod ptasim wizerunkiem Horusa. Po zwiedzeniu świątynia była kolejna atrakcja - bazar. Chciałem sobie kupić galabiję.
Wszyscy rzucili się w wir zakupów. Wieczorem miała odbyć się impreza w tradycyjnych strojach egipskich. Udało mi się kupić. Zapłaciłem chyba 30 funtów, co było niższą ceną, od tej którą wytargował mi Amir. Była to nie tylko galabija, ale i jakaś szmata na głowę, której do teraz nie umiem dobrze zawiązać (ponoć mogę czuć się usprawiedliwiony, bo jest za krótka). Po powrocie na statek (ciężko było ludzi wpędzić do autokaru tak się zaangażowali w targowanie) przebraliśmy się w stroje kąpielowe i zaczęliśmy beztroskie wylegiwanie się na górnym pokładzie. Wprawdzie woda w basenie była lodowata, ale powietrze było na tyle gorące, że wysychało się w moment. Tam dotarła do mnie wiadomość, że chłopaki poradzili sobie w kolejnym meczu piłkarskiej ligi halowej. SMS-ów sporo wysyłałem. Wszak nie tak często można pochwalić się pobytem w Egipcie. Nil płynął spokojnie. Nie wydawał mi się bardzo brudny, choć inni widzieli ponoć płynącego zdechłego osła. Za to brzegi były piękne i co chwilę na ich tle robione były zdjęcia. Wieczorem przebrałem się w mój strój. Poszedłem też do Egipcjan z obsługi statku, z zamiarem zawiązania mi na głowie chusty. Ci wymalowali mi niezdarnie czarnym węglem wąsa i brodę. Szybko też za tę 30 sekundową pracę zażądali napiwku. Kolejny 1$ z kieszeni. Co począć? W ramach tej sumy jednak za namową p. Kazimierza wymogłem zawiązanie na głowie szmaty i wyczyszczenie niektórych miejsc gdzie czarny wąs za mocno się zawinął. Byłem gotów. Po zejściu na dół wiele osób ku mej wielkiej uciesze mnie nie poznawało. Od czasu do czasu dodawałem sobie wigoru gorzałką i zabawa w tych nietypowych strojach przy arabskiej muzyce była naprawdę udaną. W czasie imprezy dopłynęliśmy już do Asuanu (niestety ominęliśmy Kom Ombo, ze względu na pokaz zespołu afrykańskiego specjalnie dla nas zaproszonego). Pan Kazimierz z kilkoma osobami wybrał się od razu na bazar (bryczką), a na statku trwały tańce. Położyłem się spać gdzieś koło 3 nad ranem.


Phile4 grudnia
Rano wycieczka pojechała na wyspę Phile, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć kolejną świetnie zachowaną świątynię. Tak naprawdę wyspa nazywa się inaczej, a świątynia pochodzi z wyspy Phile, którą kamień po kamieniu przeniesiono po wybudowaniu tamy asuańskiej (której niestety nie dane mi było zobaczyć). Ciekawostką był fakt, że na wyspę płynęliśmy zabawnymi stateczkami. Turystów mnóstwo z całego świata. O jedno ze zdjęć poprosiłem Japonki.
To piękne połączenie. Słońce, woda, zieleń (sporo jej tutaj jak na Egipt). Po powrocie do autokaru, pędem wracaliśmy na statek żeby szybko zjeść, spakować się i zdążyć na konwój do Luksoru. W tym tempie nie popiłem obiadu alkoholem i mógł to być jeden z powodów moich żołądkowych problemów, ale po kolei. Na statku jeszcze odebrałem trzy zdjęcia za zbójecką cenę 10 funtów za sztukę. Asuan obejrzałem z okna autokaru, bo nie było czasu. Mnóstwo slamsów, domy bez dachów z wystającymi prętami zbrojeniowymi (budynek nie zadaszony jest nie opodatkowany - czysta ekonomia, prawda?). W Luksorze mieliśmy trochę czasu, więc wybrałem się z Anią zobaczyć świątynię, której nie zdążyliśmy zobaczyć za poprzedniej bytności. Po drodze często byliśmy zaczepiani przez dorożkarzy nieśmiertelnym "five egyptians" co znaczyło, że wszędzie nas zawiozą za tę sumę. Nauczony doświadczeniem niezbyt ufałem, ale okazało się później, że inni skorzystali z tego środka lokomocji i rzeczywiście tyle kosztował. Po drodze trochę się najedliśmy strachu, bo źle skręciliśmy, ale za to obejrzeliśmy prawdziwą egipską ulicę. Mieliśmy okazję zobaczyć świątynię już w iluminacji, bo zdążyło się już ściemnić. Prawie do końca nie byliśmy pewni wracając czy dobrze idziemy, ale trafiliśmy. W drodze przez pustynię w Luksoru do Hurghady niestety za wiele nie można było zobaczyć ze względu na późną porę przejazdu. W drugiej części trasy już poczułem dziwne obciążenie żołądka, a potem ból. Może przyczyniła się do tego nasza polska krówka, która wcześniej zjadłem. Jakoś dałem radę do końca podróży, a w hotelu (zostaliśmy zakwaterowani w 5* Sol Melia Pharaoh) było już co siedzieć w toalecie. Mimo tego jednak pomaszerowałem na dyskotekę. O drugiej DJ nas wyrzucił zapraszając na kolejny wieczór. Taka kultura. Już właściwie do końca wyjazdu nic nie jadłem albo ściślej jadłem niewiele i bardzo ostrożnie, ale ból nie ustępował.


5 grudnia
Po śniadaniu, którym nie mogłem się zbytnio cieszyć pojechaliśmy obejrzeć hotele, które sprzedajemy. Obejrzeliśmy ich chyba dziesięć i sporo było dobrych. Zwłaszcza ciekawie zaprezentował się jeden z Makadi Bay, 30 km na południe od Hurghady. Wieczorem jeszcze obejrzeliśmy pokaz zespołu folklorystycznego, a potem pędziliśmy na wieczorek folklorystyczny w Krainie 1000 i jednej nocy. Ze względu na wycieńczenie bólem przysypiałem patrząc za szybę, na której niczym na arenie ścigali się arabscy mistrzowie jazdy konnej. Za wiele z tego nie pamiętam. Potem już było ze mną trochę lepiej. Drugą częścią imprezy był taniec brzucha (jak dla mnie ten brzuch nie był zbyt sexy) i jemu podobne pokazy. Duże wrażenie zrobił mężczyzna, który kręcił się w miejscu dobre 5-6 minut, obracając na sobie kolorowe sukna. Bajeczne, tym bardziej wzbudzało nasz podziw, że nie zakręciło mu sięw głowie i zszedł ze sceny normalnie. Najciekawsze jednak były poduchy, na których się wylegiwaliśmy. Kelnerzy donosili jedzenie. Zjadłem tylko zupę, kurczaka nie ruszyłem. Wypiłem herbatę (wszyscy pili piwo). Tak to dosyć miło upłynął wieczór, a po powrocie do hotelu znowu zebraliśmy się w dyskotece.


Płaskorzeźba w Karnaku6 grudnia
Rano wstaliśmy w miarę wcześnie żeby jeszcze trochę poplażować i wykąpać się. Poleżałem na leżaku i popływałem w basenie. Wydarzeniem dnia była jednak wizyta w kantorze, w którym na pierwszy rzut oka mimo otwartych dni nikogo nie było. Dopiero po chwili dojrzałem modlącego się na podłodze urzędnika (pewnie była 12:00). Po zapłaceniu hotelowego rachunku (mnie nie oszukali). Ruszyliśmy na lotnisku. Ostatni rzut oka i do samolotu. Powrót przez Sharm el-Sheik (no więc byłem też chwilę na Synaju). Tam też kupiłem pamiątkowy kubek, który wręczyłem później w podzięce. Po opchaniu się w samolocie wreszcie polskim jedzeniem znowu gorzej się poczułem i poszedłem spać. Obudził mnie komunikat kapitana, że ze względu na złe warunki atmosferyczne samolot wyląduje w Poznaniu a nie w Warszawie. Więcej mi do szczęścia nie było trzeba, choć wielu wokół siarczyście przeklinało. Wsiadłem na Ławicy w taksówkę i byłem w domu. Wrażeń jakby mnie miesiąc nie było. Tak to jeszcze raz przekonałem się, że chyba Coś lub Ktoś mnie lubi. Marzenia się spełniają.

 

Przewodniki i mapy po Egipcie znajdziesz tutaj.




Read 3069 times Last modified on piątek, 05 sierpień 2011 15:30

Jesteś tutaj: Home