Euro Tramp - Travel Agency

Wycieczki po Dubaju, Abu Dhabi

Chorwacja

Chorwacja (1)

piątek, 05 sierpień 2011 11:38

Medulin, Pula, Rovinj

Written by

lipiec 2000

PrementuraNasza wycieczka do Chorwacji została dokładnie zaplanowana jakieś dwa dni przed wyjazdem. Powodem bezpośrednim była polska nieznośna pogoda - nawet jak na tutejszy klimat wyjątkowo zimny lipiec. W związku z powyższym podjęliśmy męską decyzję żeby jechać tam gdzie będzie trochę cieplej - plażowanie w kurtkach w Mielnie straciło na atrakcyjności. Tym sposobem Rafał, Arniec, Jarosław i ja zapakowaliśmy się w wygodną Toyotę Avensis zrobiliśmy wielkie zakupy (łącznie z namiotami, karimatami i jedzeniem) i ruszyliśmy na południe.


 

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Puszczykowie, aby na ostatnią chwilę wykupić obowiązkową zieloną kartę. Rafał dzielnie prowadził furę rodziców, którzy w tym czasie wypoczywali też nad Adriatykiem, ale po stronie włoskiej. Właściwie cały czas padało, ale humory nam dopisywały, bo porwaliśmy się bez wielkiego przygotowania na dosyć daleką wyprawę. Granicę z Czechami przekroczyliśmy w Boboszowie. Kupiliśmy trochę koron i szylingów (autostrady w Czechach i winietki w Austrii). Krętą jak rzadko drogą, aż do skręcenia żołądka, jechaliśmy w kierunku Brna. Pogoda się nie zmieniała, a na postojach w czasie zajadywania się smacznymi bułkami z szynką i żółtym serem (zagryzanymi pomidorami) marzliśmy. W Austrii nie było już wyboru i trzeba było się ubrać w cieplejsze rzeczy. Miny nam trochę rzedły. Po tylu godzinach jazdy nie byliśmy w stanie uciec przed tym niżem, który wygonił nas z Polski. Jazda przez Austrię sama przyjemność. Szerokie, kilkupasmowe autostrady, widoki gór.


Spalone plecyRzymski amfiteatr w PuliPrzez Słowenię też dobrze się jechało, ale co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przy bramkach, gdzie kasowano nas za przejazd (marki albo SIT-y - słowackie tolary). Przy okazji warto wspomnieć, że niby taka Słowenia, a gdzie nam do nich z naszymi dziurami w asfalcie. Droga wiodła wśród malowniczych niewysokich gór. Wreszcie pojawiło się słońce. Pierwszym punktem wycieczki miała być Jaskinia Postojna, nalegałem żeby to zobaczyć. Skręciliśmy więc z głównej drogi i rozprostowaliśmy nogi na słoweńskiej ziemi. Turystów wszelkiej maści było pełno, a kolejka do kasy też niezbyt zachęcająca. Poszliśmy najpierw zobaczyć ile kosztują bilety i tu konsternacja - ok. 25 DM. Niby niewielka kwota, ale my przecież przygotowani byliśmy na kwotę z pięć razy niższą. Jeszcze chwilę w swojej zapalczywości chciałem tam wejść, ale chłopcy rozsądnie mnie przekonali, że cały wyjazd przed nami. Jeszcze mała przygoda z brzoskwiniami, na które zabrakło mi SIT-ów (któryś z chłopaków dał "mara") i z kwaśnymi minami (co nas czeka jeśli tak trudno na początku) pojechaliśmy dalej. Na granicy słoweńsko-chorwackiej musiałem jeszcze znieść kolejne upokorzenie - Niemca, który w kantorze (Arniec wymyślił nową nazwę na chorwackie kuny tj. kunie) wepchnął się przede mnie do kolejki, ale że miał niezły plik "mara", a moja znajomość niemieckiego niewielka, poddałem się.

PrzestrzeńChorwacja przywitała nas słońcem i krętymi dróżkami. Rafał po chwili jazdy miał już dosyć (wszak siedział za kółkiem kilkanaście godzin, w tym noc) kierowania i w ten sposób wsiadłem za kierownicę "toyi". Stresik miałem niezły, bo zakręt gonił zakręt a droga wcale już nie była szeroka, ale samochód prowadził się doskonale. Rafał ulokował się na moim miejscu z tyłu, aby trochę odpocząć. Toyota sunęła na południe w kierunku Rijeki. Wreszcie tam dojechaliśmy, a naszym oczom ukazał się piękny widok na Adriatyk i zatokę. Mało mi gały nie wyszły, a Rafał strofował mnie żebym jednak patrzył na drogę, co wzbudziło we mnie wielki żal, że nie mogą połykać oczami tych krajobrazów. Tymczasem pogoda znów się zrobiła polska. Lało jak z cebra. Wycieraczki miały masę roboty, a w nas zgasła nadzieja, że można uciec od przeznaczonego nam na urlop deszczu i zimna. Rafał rozkazał jazdę do Puli choć ja chciałem jechać do Rabaca (dopiero potem przyznałem mu rację). Zdziwiliśmy się jednak, gdy naU Maniego - Medulin drogowskazach pokazało się nasze miasto docelowe. Mieliśmy do przejechania jeszcze kawał drogi, a wszyscy po jeździe byli już nieźle zmęczeni. Mój pilot Jarosław urządzał sobie mimo woli doskonałe drzemki. Samochód mknął wśród deszczu i pluchy nach Pula. Pierwszą przygodę na miejscu miałem ja. Dojeżdżając do jednego ze skrzyżowań dojrzałem jakiegoś menela, który przechodził w dziwnym miejscu przez jezdnię. Chciałem go trochę pogonić, gdy nagle menel okazał się kierującym ruchem policjantem w okropnym szarym płaszczu, który wziąłem za ubiór kloszarda. Ledwo przed nim wyhamowałem. Zresztą objazd, który zafundowałem po Puli był w ogóle emocjonujący. Najpierw nie mogłem wjechać na rondo, choć to my byliśmy na głównej, a po paru minutach jakiś Włoch czy Chorwat wyjechał tuż przed nasz wóz. Chciałem już dać spokój dalszemu prowadzeniu, bo i ruch był za duży i zmęczenie, ale Rafał też już nie chciał się za to brać. Ostatnim epizodem mojego prowadzenia było pierdalnięcie w betonowy murek okalający parking przy kampingu. Na szczęście nic się nie stało. Tym mocnym akcentem zakończyliśmy naszą 21-godzinną podróż.

Staliśmy na chorwackiej ziemi, nad niebieściutkim morzem i przy polu namiotowym. O nie do wiary!
Zrobiło się tak cieplutko i słonecznie, że z ochotą wypełzliśmy z samochodu. Jedni poszli od razu na lody inni zastanawiali się co dalej. Poszliśmy zobaczyć kemping. Pierwszy raz przejrzeliśmy się w złocistych odblaskach czyściutkiego morza. Aż chciało się tam od razu zostać. Na chłodno rzecz biorąc stwierdziliśmy, że jednak trochę za cicho tam i mało atrakcji - zresztą było dosyć daleko od samej Puli. Po przejrzeniu przewodnika Pascala, podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Medulina, gdzie ponoć było "coś" dla takich jak my. Faktycznie. Po dojechaniu na miejsce wiedzieliśmy od razu, że to jest to! Gromady ludzi maszerujące uliczkami i pełne pole namiotowe. Załatwiliśmy formalności związane z zameldowaniem i ruszyliśmy szukać miejsca na nasz obóz. Wybraliśmy najbardziej odległy półwysep z widokiem na morze i góry. Ach! Co za powietrze, jak ciepło!

Kemping MedulinWarto było męczyć się całą noc! No i zaczęło się. Rozbiliśmy namioty. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie fakt, że namiot Rafała (sam go wybrał) i Arnieca okazał się odpowiedni nie dla dwóch ale dla jednej osoby i to najlepiej przed pierwszą komunią. Ostatecznie Rafał spał na dworze, bo było tak wygodniej (tylko raz w nocy padało więc chłopaki musieli się razem gnieść), a większa część ciała Arniego w namiocie. Ja z Jarosławem spaliśmy w miarę w komfortowych warunkach, choć nad ranem słońce było tak silne, że w namiocie nie można było wytrzymać. Z czasem zdobyliśmy cały szereg doświadczeń, jak sobie z tym radzić. Wyjazd upływał pod znakiem wesołych wieczorów (pokaźną część naszych zakupów w Polsce stanowiła łódka BOLS), często tanecznych i późnych pobudek. Dyskoteka była całkiem niezła. Najpierw ludzie bawili się na dworze, gdzie zespół podawał najnowsze hity (dobre oryginalne wykonanie), a później impreza przenosiła się do lokalu. Piliśmy dobre chorwackie piwko Ożujskoje. Nie ma to jak chorwackie kamieniste plaże
Aromatu wieczorowi dodawały ładne tancerki. Rafał usiłował jedną z nich poznać. Okazało się ku naszemu zdumieniu, że wszystkie fordanserki przyjechały z Polski. Tak upływała noc, a w dzień wylegiwaliśmy się na rozgrzanych kamorach. Bez klapek ciężko byłoby maszerować po brzegu czy do wody (nota bene Jarosława klapki po kilku dniach spodobały się chyba komuś, bo wychodząc w wody ich nie znalazł!). Przyjemne było leżenie na powierzchni wody nie musząc ruszać ręką czy nogą, nie mówiąc o głowie. Kolorytowi wszystkiemu dodawały panie bez staników. Tak to wspólnie radowaliśmy się tym wspaniałym słońcem i czyściutką wodą. Zakupiliśmy nawet maskę z rurką i z zachwytem buszowaliśmy pod wodą. Wyjątkowego odkrycia dokonał Arniec powołując do życia nowy gatunek fauny - brązową rybę. Trzeba przyznać że było to stwierdzenie całkiem na miejscu, bo faktycznie gdzie niegdzie na dnie morza widać było coś przypominające naszą zwyczajną kupkę). Co bardziej wrażliwych przepraszam za ten szczegółowy opis, ale był on konieczny dla niewtajemniczonych.

Jednym z ciekawszych momentów wyjazdu był wyjazd do Premantury (tam Rafał odkrył miejsce, w którym to był). Z Jarosławem zrobiliśmy długą i męczącą wycieczkę na ostatni cypel półwyspu. Nagrodą miały być (przynajmniej dla mnie) dwie Polki, ale jak to bywa nie było ich. Za to mieliśmy inne wrażenia. Wspaniały bar w stylu safari z drogimi, pysznymi kanapkami. Skaczący do wody z 14 metrowej skały śmiałkowie i wreszcie widok na pełne morze (taka właśnie jest Chorwacja, że często widokiem sięgnąć można do zatoki albo okolicznych wzgórz). Rafał z Arnim w tym czasie plażowali i fotografowali oczami inne atrakcje natury.


Dzwonnica RovinjWróćmy do Medulina. Rano maszerowaliśmy do sklepu po zakupy i niepoprawnie się obżeraliśmy. Tylko z herbatą był trochę kłopot ale z czasem i tę przeszkodę pokonaliśmy. Na obiady chodziliśmy do miasta. Raz tylko przyrządziliśmy na polu kiełbasę grillową, którą kupiliśmy w mięsnym na polu. Była gdzieś dwa trzy razy droższa od kiełbasy w Polsce, ale okazało się że w smaku po prostu pyszna (obsługujący po złożeniu przez nas zamówienia włączył na zapleczu maszynę i wykręcił tylko kiełbas ile sobie zażyczyliśmy.


Co do obiadów w mieście to zaprzyjaźniliśmy się z pewnym restauratorem o wdzięcznym imieniu Mani (nie money!), który serwował nam smakowite jedzenie, a po nim raczył od firmy śliwowicą. Zwiedziliśmy Pulę. Piękne miasteczko. Obejrzeliśmy amfiteatr rzymski z I w n.e., łuk triumfalny nieco młodszy i najstarszą świątynię Augusta. Tak to spełniłem się co do atrakcji historycznych. Pochodziliśmy sporo malowniczymi uliczkami miasta. Na starówce pełnej turystów zjedliśmy obiad i wypiliśmy kawy (no ja herbatę, z którą ciągle miałem problem, bo pijają tam chyba zwykle owocowe). RovinjJeszcze zażyliśmy małej kąpieli w fontannie i wracaliśmy do naszego Medulina. Wszystko co dobre się kończy i nasz wyjazd dobiegł końca. Okazało się, że źle obliczyliśmy koszt pobytu i gdyby nie Rafała karta i bankomat byłoby z nami kiepsko. Ostatecznie zjedliśmy ostatni posiłek u Maniego i pojechaliśmy zobaczyć po drodze jeszcze jedno miasto Rovinj. Przeurocza starówka. Wąskie, stare uliczki. Weszliśmy na dzwonnicę wieży kościelnej skąd ujrzeliśmy piękną panoramę miasta. Pospacerowaliśmy wśród jachtów na przystaniu przypominającej w Saint Tropez w miniaturze i ruszyliśmy do Polski. Podróż była męcząca. Trochę wigoru dodały zakupy w strefie wolnocłowej. Później trochę się denerwowaliśmy czy starczy środków na karcie Rafała, gdy płacił nią za paliwo, ale wszystko skończyło się dobrze. Wprawdzie trochę pogubiliśmy się w Czechach i prowadząc zamykały nam się oczy (mnie i Rafałowi), ale szczęśliwie dotarliśmy do Poznania. Się działo.

Ciekawe przewodniki i mapy dotyczące Chorwacji znajdziesz tutaj.




Jesteś tutaj: Home Chorwacja