Euro Tramp - Travel Agency

Wycieczki po Dubaju, Abu Dhabi

wtorek, 12 sierpień 2008 09:26

Example Pages and Menu Links

This page is an example of content that is Uncategorized; that is, it does not belong to any Section or Category. You will see there is a new Menu in the left column. It shows links to the same content presented in 4 different page layouts.

  • Section Blog
  • Section Table
  • Blog Category
  • Category Table

Follow the links in the Example Pages Menu to see some of the options available to you to present all the different types of content included within the default installation of Joomla!.

This includes Components and individual Articles. These links or Menu Item Types (to give them their proper name) are all controlled from within the Menu Manager->[menuname]->Menu Items Manager.

środa, 02 styczeń 2013 14:24

Afitos - Pensjonat Posejdon - 2014

Pensjonat Posejdon - AfitosAFITOS

miejscowość usytuowana na wschodnim wybrzeżu Kassandry; od Thessalonik oddalona ok.80 km. Malowniczo położona na nadmorskim klifie, której historia sięga czasow starożytnych. Zainteresowanie budzą jedyne w swoim rodzaju i niespotykane nigdzie indziej na półwyspie Chalcydyckim, brukowane uliczki wijące się wśród tradycyjnej kamiennej zabudowy miasteczka. Z nadmorskiej promenady usytuowanej na klifie pełnej tawern, barów i sklepików, roztacza się widok na zatokę o wyjątkowym kolorycie morza, który przechodzi od turkusu, szmaragdu do głębokiego granatu. W czasie spacerów po miasteczku nie możemy ominąć XIX-sto wiecznego kościołka św. Dimitriusza z ciekawą architekturą bazyliki z kopułą (jedynej na płw.Chalcydyckim w tym stylu). O każdej porze dnia Afitos prezentuje się inaczej, szczególnie pięknie o zmierzchu, gdy dzień przechodzi w noc i światła lamp tworzą wyjątkową atmosferę tego miejsca.

Pensjonat POSEJDON

usytuowany jest na skarpie nad samym morzem, skąd roztacza się przepiękny i niepowtarzalny widok na całą zatokę i okolicę. Pensjonat znajduje się w dużym ogrodzie z gajem oliwnym. Do dyspozycji turystów przygotowano duży grill, zadaszoną altanę z TV i stołem ping-pongowym. Jest to idealne miejsce do organizowania wspólnych wieczornych spotkań. Pensjonat od najbliższych tawern, sklepów i centrum miasteczka oddalony jest około 300 metrów. Obiekt posiada 12 przytulnych 2/3 osobowych pokoi z aneksem kuchennym, łazienką / WC oraz 2 apartamenty złożone z dwóch pokoi (w jednym z pokoi jest aneks kuchenny) oraz łazienka. Aneksy kuchenne wyposażone są w kuchenkę, lodówkę, czajniki elektryczne, podstawowe naczynia i sztućce natomiast pokoje w TV- SAT oraz klimatyzacjęm (wliczoną w cenę pobytu. Wszystkie pokoje posiadają balkony lub tarasy z widokiem na morze. Darmowy dostęp do internetu w ogrodzie i altanie (nie ma internetu w pokojach).

Cennik

Pensjonat Posejdon

Pokoje z aneksem kuchennym

Dojazd własny 2014

Cena w Euro za pokój za dobę.

2 os.

3 os.

4 os.

01.05 - 31.05.2013

28

28

33

01.06 - 30.06.2013

33

39

44

01.07 - 15.07.2013

39

44

55

16.07 - 25.08.2013

55

61

72

26.08 - 08.09.2013

39

44

55

09.09 - 30.09.2013

33

39

44

Dostawka

5

5

5

 

Jak zarezerwować?

Wyślij email na Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

Sprawdzimy dostępność miejsc i zrobimy rezerwację.


Galeria zdjęć

Pensjonat

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja   Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Pokoje

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

APARTAMENT (2 pokoje)

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Kuchnia

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Łazienka

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Ogród

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Balkon

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Widok

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Afitos

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Afitos - plaża

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

 

Rejs po zatoce Toroneos

Pensjonat Posejdon - Afitos Chalkidiki Grecja

piątek, 05 sierpień 2011 11:43

Tatry to jest to!

Szlak w Tatrach

4.11.2000 - Sobota
Jarek zawiózł nas na dworzec. Zapakowaliśmy się do pierwszej klasy, bo czemu nie? Dużo gadaliśmy, przeczytaliśmy "Pana Samochodzika i zagadki Fromborka". Drzemaliśmy na zmianę uważając na złodziei. Kible nawet w 1 klasie były w fatalnym stanie. O 9 rano dojechaliśmy do Zakopanego.

 

5.11.2000 - Niedziela
Po zameldowaniu i śniadaniu poszliśmy pieszo do miasta, a stamtąd dostaliśmy się PKS-em do Doliny Kościeliskiej.


AdamPiękne widoki. Spacer po Jaskini Mroźnej. Niesamowita wspinaczka po drabinie i łańcuchach do Smoczej Jamy (po przejściu Wąwozu Kraków). Największe wrażenia jednak w Jaskini Mylnej, gdzie chwilami trzeba było się czołgać po błocie i kamieniach. Już po wyjściu dywagowaliśmy co by było gdyby latarki wysiadły. Unoraliśmy się nieźle. Dotarliśmy do schroniska na Ornaku, ale o 16.00 trzeba było wracać, bo powoli zmierzch był blisko. Wieczorem pyszna zupa pieczarkowa, schabowy z ziemniakami. Zasnęliśmy zmęczeni na Wiadomościach koło 20.00

 

6.11.2000 - Poniedziałek
Taksówkarz zabrał nas do Kuźnic skąd zielonym szlakiem maszerowaliśmy na Kasprowy. Wiatr huczał nawet nisko, ale co się działo potem to trudno opisać. Porywy były tak silne, że trzeba było się trzymać kosodrzewiny albo skał. W niektórych miejscach stawaliśmy i czekaliśmy aż wiatr zelżeje. Weszliśmy na Kasprowy, ale nie cieszyliśmy się. Halny wiał tak silnie, że tylko jedno było na myśli. Żeby już się to skończyło. Gdzie się schować. Chwilę przykucnęliśmy na schodku obserwatorium meteorologicznego. Długo szliśmy, a w końcu zeszliśmy do jakiegoś schroniska. Myślałem, że jesteśmy na słowackiej stronie, a okazało się że to Hala Kondracka i szliśmy w zupełnie innym kierunku niż myślałem. Odetchnęliśmy z ulgą na dole. W górze widzieliśmy Giewont. Na obiad krupnik i strogonoff z ziemniakami.

 

Arek7.11.2000 - Wtorek
Nie mogliśmy się wydostać z miasta, bo padał deszcz i niewielu było chętnych na wycieczkę do Morskiego Oka, ale wreszcie chyba po godzinie bus pojechał. Lało cały czas. Przesiedliśmy się na konny tramwaj. Jechaliśmy tylko we czwórkę (nie licząc woźnicy i jego pomocnika). Oprócz nas jeszcze sympatyczna dziewczyna chyba z Anglikiem. Konie szły. Przykryli nas kocami, którymi wcześniej okryte były konie. Dobrze, że ten wóz miał daszek. Miły przerywnikiem były, jak mówił powożący, "świeże pączki tylko nie lukrowane". W Parku Narodowym konie strzelają z d... w wiaderko, które im podstawia sprawnie woźnica. Wreszcie dotarliśmy do celu. Zatkało mnie. Trudno mi było znaleźć słowa żeby opisać taki cud natury. Mimo rzęsistego deszczu zrobiliśmy dużo zdjęć. Obeszliśmy staw dokoła. Z kopyta bryka powiozła nas z powrotem na dół. Wracaliśmy busem z jakąś wycieczką licealistek. Wieczorem byliśmy z Warszawiankami w mieście. "Zbójecki" dałem szaszłyk, piwa, a potem drinki w dyskotece Morskie Oko. Miły wieczór, wręcz noc.

 

8 listopada 2000 - Środa
Cały dzień odpoczywaliśmy. Właściwie to cały dzień garowałem. Po śniadaniu położyłem się spać i leniuchowałem do 12.00. Potem zszedłem na dół do dziewczyn, gdzie od 11 siedział Adam miło gaworząc. Całe popołudnie spędziliśmy w pensjonacie rżnąc... w karty.

 

Widok na halę9 listopada 2000 - Czwartek
Po śniadaniu znowu karty. Tymczasem tak się rozpogodziło, że postanowiliśmy się przejść. Góry było widać rewelacyjnie. Poszliśmy z dziewczynami w kierunku Nosala. Z Adamem weszliśmy nawet na szczyt. Było super widać. Zrobiliśmy dużo zdjęć. Wieczorem odwieźliśmy Adama na dworzec. Siedzieliśmy jeszcze na piwku na Krupówkach. Wieczorem pasjonująca gra w tysiąca.

 

10 listopada 2000 - Piątek
Renata dość długo przeciągała wyjście w góry, ale wreszcie ruszyliśmy. Gośka się wahała, bo jej kurtka nie pasowała na taką deszczową pogodę. Długo to trwało więc pomaszerowałem sam w kierunku Hali Gąsienicowej. Piękny żółty szlak przez Dolinę Jaworzynki. W górach padał gęsty śnieg. Pierwszy raz spacerowałem w takiej aurze. W schronisku Murowaniec długo czekałem na dziewczyny, ale nie przychodziły więc nad Czarny Staw Gąsienicowy wybrałem się sam. Sama trasa bardzo ładna aczkolwiek stawu prawie nie było widać, mgła. Robiło się zresztą trochę ślisko, więc szybko wracałem. W schronisku czekały już dziewczyny. Zjadły ogórkową i pomaszerowaliśmy w dół. Przy końcu robiło się szarawo i zacząłem się denerwować, ale wszystko skończyło się dobrze. Niebieski szlak, którym wracaliśmy do Kuźnic były również piękny, ale mgła utrudniała podziwianie widoków. Po pysznym obiadku (pomidorowa, pstrąg) obejrzałem z dziewczynami kilka włoskich seriali i wsiadłem do taksówki. Pociąg ruszył 21.15. Dobrze było...







Mapy i przewodniki - zobacz:

czwartek, 14 kwiecień 2011 10:23

Minorka

Minorka należy do archipelagu Balearów. Jest spokojną, unikalną i naturalną oazą, pełną kontrastów. To prawdziwy raj, na Morzu Śródziemnym, który uwiedzie Cię harmonią i różnorodnoścą.

To musisz zobaczyć

piątek, 05 sierpień 2011 11:39

Wyprawa do Transylwanii

Widok na Godeanu13 czerwca - 01 lipca 2001



15 czerwca 2001
Wysiadanie z pociągu zakrawało na komedię. Właściwie wszyscy smacznie spali, kiedy przebudziłem się i stwierdziłem, że do Caransebes jeszcze godzina jazdy. Tymczasem po chwili, najbliższa stacja okazała się tą, na której mieliśmy wysiąść. Ledwo zdążyliśmy, a Adam P. wysiadał już z jadącego pociągu. Dopiero po chwili odkryłem fakt dlaczego jesteśmy godzinę wcześniej. Po prostu zapomnieliśmy o zmianie czasu (Rumunia +1h).


Spanie z kuramiNie wiedzieliśmy za bardzo co ze sobą po ciemku zrobić (tam też zaczepił nas pierwszy żebrak, który chciał Pepsi). Rozejrzeliśmy się po okolicy, ale do miasta było daleko. Pojechaliśmy tam dopiero rano. Zrobiliśmy zakupy waluty. Wypiliśmy herbatę, kawę. Ja kupiłem jeszcze "strój ogrodnika", bo lało strasznie, a nie miałem nic na taką okazję. Kolejna taksówka dowiozła nas za 200.000 lei (ok. 15 DM) do dolnej stacji kolejki Muntele Mic. Stamtąd rozpoczęliśmy w ulewę pierwszą wędrówkę.
Już po kilkuset metrach z tym niebywałym ciężarem na plecach stwierdziłem, że znowu rzuciłem się z motyką na słońce, a najgorsze, że nie tylko ja będę cierpiał, ale chłopaki, których namówiłem. Wszyscy jednak byli twardzi i nikt się nie żalił, choć było bardzo źle. Dobrym wytłumaczeniem był komentarz Witka, że ruszyliśmy w trasę, po właściwie dwóch nie przespanych w pociągach nocach i na dodatek bez śniadania. Po ponad trzygodzinnym marszu dotarliśmy do przytulnego schroniska Cuntu. Po tej okropnej drodze byliśmy całkowicie przemoczeni i na wagę złota, a nawet więcej był gorący piec, przy którym spędziliśmy kolejne godziny. Po raz pierwszy (gdybyśmy wiedzieli ile nas to jeszcze czeka) mieliśmy generalne suszenie. W schronisku miła kobietka łączyła się za pomocą zapomnianych przez cywilizacje urządzeń rozmawiając z kimś. Adam P. sfotografował zagadkową instalację (telefoniczno - CB radiowo - elektryczną). Wypiliśmy pierwsze gościnne kieliszki rakiji i wrąbaliśmy po smacznym coś a'la pączku. Spaliśmy w pokoju z kurą, która wysiadywała pod kartonem swoje potomstwo. Na początku nieco cuchnęło, ale jak to zwykle bywa przyzwyczailiśmy się i przy niej zajadaliśmy z apetytem pierwszą kolację z przygotowanych zapasów. Nad nami na sznurkach oddawała wilgoć pokaźna część naszej odzieży. Telefony nie działały. Zasnęliśmy snem dziecka.


Zagadkowa instalacja telekomunikacyjna16 czerwca 2001

To był całkiem miły dzień. Wstaliśmy wcześnie, bo po 7.oo. Spało się dobrze. Po śniadaniu (nawet się nie pożegnaliśmy z gospodarzami, bo nikogo nie było w zasięgu wzroku) ruszyliśmy w góry. Zaczęło bardzo silnie wiać i szło się źle, ale mogliśmy już zobaczyć piękno rumuńskich gór. Oglądaliśmy z zachwytem ogromne przestrzenie pasma Ţarcu (czyt. Carku). W zagłębieniu drogi, osłonięci murem skał złapaliśmy ostatni oddech cywilizacji w postaci zasięgu. Zadzwoniliśmy do rodzin. Rozmowa minutowa, żeby nie było za drogo (cena 1 minuty do Polski - ok. 8 zł).
Szlak na szczyt Ţarcu nie był trudny i szło się nieźle, mimo przygniatających do ziemi garbów. Wreszcie nie padało i była piękna słoneczna pogoda. Nawiązaliśmy kontakt z pierwszym pasterzem i jego psami (rzeczywiście nie można tu raczej spotkać nikogo innego poza pasterzami). Witold z Adamem P. złapali niezły rytm i wysforowali się mocno do przodu. Mnie ciężko się oddychało i musiałem albo iść bardzo wolno, albo robić co jakiś czas postoje. Jeszcze gorzej aklimatyzował się Adam K. Szedł jeszcze wolniej. Na podejście straciłem mnóstwo sił. Chłopcy na górze się już nieźle rozgościli, gdy tam dotarliśmy. Zatrzymaliśmy się przy budynku meteo. Gospodarz tego lokalu (mieszkał tam chyba z kobietą i małą dziewczynką) obdarował nas jakże cennym prezentem w postaci litra wody na głowę.
Tu również działały jeszcze telefony. Adam P. poprosił o podładowanie. Jegomość odpalił agregat i pośród wielkiego huku i spalin spełniał prośbę. Zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek z kanapkami i herbatą. Śmieci zgodnie z zaleceniami wyrzucaliśmy kawałek dalej. Było tam ich już sporo i walały się na dużej przestrzeni roznoszone przez wiatr. Niestety nie przywiązują widać do tego zbyt wielkiej wagi. Obfotografowaliśmy się dobrze na samym szczycie (2190 m) i ruszyliśmy na szlak. Była cały czas piękna słoneczna pogoda i mimo ciężaru, byliśmy zachwyceni krajobrazami. Trafiliśmy nawet na sporą połać śniegu, która z pomarańczą i zielenią gór a błękitnym niebem tworzyły wspaniały pejzaż. Schodziliśmy w kierunku przełęczy.
Odpoczynek przed wejściem na TarcuCzasami grupka rozciągała się na odległość kilkuset albo więcej metrów i muszę przyznać, że człapałem na końcu. Zatrzymałem się chwilę nad rwącym strumieniem. Opłukałem już nieco zgrzane członki, a szczególnie rozgrzaną głową. Wprawdzie chroniliśmy się czapkami i okularami, ale czuć było, że słońce jest bardzo silne. Gdy chciałem się zbierać żeby gonić chłopaków okazało się że powypadało mi mnóstwo szpargałów z plecaka (w tym części z namiotu). Sporo mi zabrało zebranie się, a gdy już prawie byłem gotów stwierdziłem, że urwał się jeden ze sznurków przy pokrywie plecaka. Udało mi się jakoś to związać i lekko zdenerwowany ruszyłem za chłopakami. A oczywiście mimo, że sięgałem wzrokiem daleko nikogo już na horyzoncie nie było. Po dobrym kilkunastominutowym marszu dojrzałem migający czerwony punkcik co znaczyło, że mam już w zasięgu plecak Adama P. Pozostała dwójka czekała na nas w pięknym miejscu. Pośród zielonych pagórków i widoków na kilometry siedzieli nad stawkiem. Chcieliśmy się w nim wykąpać, ale dno było niepewne.
Ograniczyliśmy się jedynie do zamoczenia stóp. Widok był tak rajski, że musiałem coś zrobić. Rozebrałem się więc do nagusa i urządziłem sobie szaleńcze przebieżki po okolicy. Wywołałem tym pewny niesmak wśród kolegów, ale ostatecznie zaakceptowali to moje dziwactwo, choć nikt nie poszedł w moje ślady.
Dookoła ani śladu człowieka i jedynym dowodem, że gdzieś są ludzie były pędzące bezszelestnie nad nami samoloty, po których zostawały tylko białe smugi. Zjedliśmy w tym miłym miejscu obiad, a ja z Witoldem skończyliśmy Rakiję, na którą nie było więcej chętnych. Ruszyliśmy w dalszą drogę, a ja z Witkiem nagle mieliśmy sobie sporo do powiedzenia. Tak to jak zwykle się rozwiązały języki. Z tego luzu spadł mi też na skałki telefon i mam po tym dniu pamiątkę w postaci porysowanego wyświetlacza. Absolutnie jednak nie uważam tego za przykrą pamiątkę - wprost przeciwnie. Przypomina mi wspaniały dzień jaki przeżyliśmy. Widoki jakie rozpościerały się przed nami nie sposób opisać. Zresztą kontemplowaliśmy to bez świadków. Ani śladu człowieka. Dopiero późnym popołudniem ku naszej ogromnej radości dojrzeliśmy ludzi maszerujących w naszą stronę.
Kwaśna mina po łyku RakijiByli to oczywiście pasterze, którzy szli do pracy (prowadzili też konie). Zrobiliśmy sobie zdjęcia i obiecaliśmy im wysłać i chyba nie dotrzymaliśmy obietnicy. Coś z tym trzeba będzie zrobić. Już powoli dzień dobiegał końca, gdy podjęliśmy decyzję o rozbiciu obozowiska. Kto miał jeszcze siły penetrował okolicę w poszukiwaniu wody. Wreszcie namioty stanęły. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy herbaty i położyliśmy się w tej niebywałej ciszy spać.


17 czerwca 2001
Z zielonego pamiętnika: Dzisiaj jesteśmy już tak zmęczeni, że praktycznie ze sobą nie rozmawiamy. Ta trasa nas powaliła. Dotarliśmy wprawdzie do Godeanu, ale już nie mogliśmy znaleźć pasma na Gugu. Tym sposobem późnym wieczorem gotujemy jeszcze herbatę i na tym będzie koniec.
Dzisiejszą trasę rozpoczęliśmy koło 12.oo, bo rano było dość zimno, a praktycznie całą noc nie spałem. Zmarzłem niemiłosiernie i w ogóle nie mogłem zasnąć. Dzisiaj kładę się w ciuchach żeby jakoś to przetrzymać. Po krótkim południowym marszu dotarliśmy do strumienia, w którym nie omieszkaliśmy wziąć kąpieli. Zrobiliśmy zdjęcia kicających "Adamów". Potem już szło się ciężko i chyba zgubiliśmy szlak. Witek odszedł gdzieś daleko naprzód i straciliśmy go z oczu. Znaleźliśmy się później; był na nas wściekły. Ciężko było wdrapać się na pasmo przylegające do Godeanu (polazłem tam wcześniej bez plecaka). Na samym OwceGodeanu było już bardzo zachmurzone niebo i nie znaleźliśmy trasy.
Ledwie zdążyliśmy się położyć w namiotach, gdy zaczął padać deszcz. Rozbici na wysokości ponad 2000 metrów czekaliśmy kolejnych ataków wściekłej burzy. Trwało to kilka godzin. W tym czasie namioty zaczęły coraz bardziej przemakać. W strachu, zmarznięci i zmoknięci czekaliśmy na koniec burzy albo nas.


18 czerwca 2001
Strach ściskał gardło. Modlitwy, wspomnienia i wylewanie kubkiem wody zgromadzonej w rogu namiotu. Wreszcie sporo po pierwszej burza odeszła. Namiot Adama P. i Witka znaczniej lepiej poradził sobie z nawałnicą niż nasz. Przebraliśmy się w suche rzeczy, ale szybko wszystko przemokło (szczególnie skarpety). Nie było też się już czym przykryć. Karimaty i śpiwory były kompletnie przemoczone. Spałem więc pod kurtką (z kompletu ogrodniczego). Była dla mnie wybawieniem choć i tak było bardzo zimno. Na zmianę z Adama lub unisono przechodziły przez nasze ciała dreszcze, a szczękające zęby wygrywały melodie. Rano po kilku próbach zaśnięcia byliśmy wykończeni. Moglibyśmy się cieszyć, że udało się nam przeżyć burzę, ale już trzeba było myśleć o zapewnieniu bezpieczeństwa. Była taka mgła, że widoczność sięgała 10-15 metrów. Tym razem musieliśmy się trzymać blisko siebie żeby się nie zgubić. Nieco tylko klucząc, nawet szybko, pod przewodnictwem Witka, odnaleźliśmy szopę pasterzy, w której gościliśmy poprzedniego dnia. Nasz lider zaproponował, jak zdrowy rozsądek nakazywał, aby tam przeczekać złą pogodę i wycofać się z powrotem do Ţarcu i Caransebes. Dotarliśmy do bacówki, gdzie przywitały nas najpierw pasterskie psy (wczoraj nikogo tam nie było). Jako że szedłem jak zwykle nieco z tyłu, tylko ja stałem się ofiarą agresji sfory, która na szczęście ograniczyła się do szarpania za nogawkę. Jeden z pasterzy przywołał psy do porządku. Udało nam się wytłumaczyć, że szukamy tutaj bezpiecznego schronienia i suszarni dla naszych przemoczonych ubrań, śpiworów, karimat. Spotkaliśmy się z pełnym zrozumieniem. Nawet rozpalili nam ognisko, abyśmy mogli rozpocząć suszenie mokrych rzeczy. Sami nocowali w innej szopie (jak wtedy sądziliśmy).
PanoramaNajpierw myśleliśmy żeby pójść z nimi, ale ostatecznie zadecydowaliśmy że zostajemy. Po kilku godzinach rozmów, wspólnego fotografowania się, wyprowadzili owce na zbocze po drugiej stronie strumienia. Zaraz potem zaczęliśmy przygotowywać bacówkę do własnych potrzeb.
Uczyliśmy się palenia ognia (aby za bardzo nie dymiło się w chałupie). Zresztą to Rumuni nauczyli nas aby przesiadywać, albo nawet leżeć na ziemi żeby dym nie gryzł w oczy. Właściwie cały dzień spędziliśmy na bimbaniu. Byliśmy zmęczeni kilkoma dniami włóczęgi, a szczególnie ostatnią nocą. Trochę pograliśmy w karty.
Szefem kuchni został bez głosowania mianowany Adam K., natomiast Adam P. zajął się budowaniem pieca (dzięki temu większa część dymu ulatywała w stronę górnego otworu w dachu).
Teraz, gdy piszę te słowa leżymy w czterech obok siebie na klepisku. Jest ekstra. Trochę boimy się już noclegów w namiotach. Ostatnie kilkanaście minut piszę dzięki uprzejmości Witka, który świeci mi latarką.


19 czerwca 2001
Zmarzliśmy w ciągu nocy, ale było dużo lepiej niż w namiocie. No i co najważniejsze nie padało na głowę, a miało co padać... W blachę dachu waliły strugi deszczu. Rankiem cały czas padało, a nam kończyły się powoli zapasy żywności. Postanowiliśmy za wszelką cenę wrócić przez Ţarcu do Cuntu. Plany jednak się zmieniły, gdy przyszli pasterze. Janysz zaproponował nam swoją trasę powrotu do Caransebes. Udaliśmy się za nimi "żos" czyli w dół, sądząc że tam złapiemy transport. Dopiero Konie jak w Arizoniepóźniej się okazało, że byliśmy w błędzie. Janysz zaprowadził nas do chaty pasterskiej, gdzie śpią i jedzą. Poznaliśmy też właściciela sporej części owiec, które wypasają. Najmilszym jednak momentem był poczęstunek, w właściwie obiad (rum. masza). Najpierw spróbowaliśmy rumuńskiego owczego sera, potem do tego był chleb i cebula. Następnie poczęstowali nas ciepłym owczym mlekiem (podgrzanym). Głównym punktem obiadu była pyszna zupa jarzynowa z wkładką (z oczywiście owczego mięsa). Potem zaproponowali drzemkę. Nie wiedzieliśmy zbytnio co robić, ale nie chcieliśmy nadużywać ich gościnności żeby jeszcze kłaść się spać. Rozpoczęli dojenie owiec. Trzech pasterzy plus gospodarz machali rękami chyba dwie godziny, aby wydoić stado liczące 500 sztuk.
W rumuńskim radiu usłyszeliśmy na tej głuszy jakieś informacje o Leszku Balcerowiczu. Frajda znaleźć coś o Polsce poza nią. Wieczorem Janysz na koniu wyprowadził nas na ścieżkę, którą dotarliśmy do cabany, z której jutro mamy dotrzeć do wsi Ruscu, a dalej do Caransebes. Cabana jest obskurna. W jednej izbie (nie nazwę tego pokojem) jest właściciel, jego pomocnik i nasza czwórka. Myślę, że to właśnie tutaj coś zdążyło mnie upieprzyć w okolice "siedzenia". Jutro się wyjaśni czy przesadzam. Jest za to ciepło, a to dla nas zmarzniętych dużo.


Dzień najlepszej pogody20 czerwca 2001
Sporo muszę się cofnąć pamięcią, bo dziś 27.06. Nie pisałem, bo taki był tryb, że albo nie było sił, albo wychynęło się kilka piw tudzież gorzałki i o radosnej twórczości nie mogło być mowy. Zatem:
Wcale mi się nie zdawało. Ledwo chwilę posiedziałem na tym piętrowym łóżku, na którym przyszło mi spać, już jakieś stwory wbiły we mnie swoje ząbki (dzisiaj wiem, że były to pchły). Rano było bardzo zimno. Chłopaki, którzy chcieli spać na samych karimatach, w nocy wskoczyli w śpiwory. Cabana arbeiten (czyli pracownicza) jak ją później nazwaliśmy, była jedynym miejscem gdzie ostrzegano nas przed niedźwiedziem. Na szczęście na przestrogach kontakt z tym tematem się zakończył. Zgodnie z radami właściciela tej nędznej budy (trzeźwego drugiego dnia), który był dal nas jednak wybawieniem, wyruszyliśmy rano w dół strumienia, gdzie liczyliśmy na złapanie "okazji". Zaczęło siąpić, a z czasem padać coraz bardziej. Szliśmy, szliśmy, a droga się nie kończyła. Dotarliśmy wreszcie do zakrętu. W prawą stronę droga biegła do innej cabany. My skręciliśmy w lewo. Mieliśmy już w nogach dobre kilka godzin, gdy usłyszeliśmy odgłos pracy silnika. Z lasu, błota i deszczu wyłoniła się kabina ciężarówki z metalowym stelażem. Była to bez wątpienia ta machina, która woziła drewno do najbliższych osad ludzkich. Proponowaliśmy spore pieniądze, żeby nas zabrali, ale zaoferowali nam podwiezienie dopiero następnego dnia, gdy będą wracać. W ten sposób zrozumieliśmy, jak inaczej pojmowany tu jest czas. Maszerowaliśmy więc dalej. Strumień, który na początku był niewielki zmieniał się w rwącą rzeką. Cały czas padało. Wypogodziło się dopiero po południu. Wreszcie zobaczyliśmy jakieś ludzkie siedziby. Nikt niestety nie miał samochodu, żeby nas podrzucić. Dojrzeliśmy też czereśnie w sadzie, ale nikt nie miał odwagi albo i już sił żeby zrzucać plecak, gdy przed nami była jeszcze tak długa droga. Jeden z miejscowych na pytanie o owoce zszedł kawałek z nami i przyniósł dwa plastikowe kubeczki poziomek posypanych cukrem. Byliśmy wzruszeni. Po krótkiej przerwie ciężko zakładało się plecaki, ale nie wiedzieliśmy ile jeszcze przed nami. Poradzili nam żebyśmy szli wzdłuż strumienia, a nie drogą. Tak więc zrobiliśmy. Z każdą chwilą rzeka rozlewała się na coraz większej przestrzeni i pojawiły się problemy z pokonywaniem drogi. Już Chata pasterzy - nocleg po burzynie zwracaliśmy uwagi, że maszerujemy po kostki w wodzie albo musimy zabawić się w sportowca ze sporym ładunkiem na plecach przeskakującego strumienie. Najtrudniejszą przeszkodą był duży dopływ. Tym razem rzeka była tak szeroka, że nie było sposobu jej przejść. Na szczęście z mostu, który tu kiedyś stał pozostało kilka stalowych żerdzi. Balansując na tym rusztowaniu, (mając do dyspozycji 30 cm) z duszą na ramieniu powoli przechodziliśmy na drugą stronę. Na końcu czekała jeszcze zdezelowana drabina świadcząca, że most który przemierzamy jest cały czas wykorzystywany przez ludzi. Udało się bezpiecznie przejść. Byliśmy już tak zmęczeni i wystraszeni, że nikt nawet nie pomyślał o wyjęciu aparatu fotograficznego, aby uwiecznić tę przeprawę. Po kolejnej godzinie marszu czekała nas jeszcze jedna próba. Woda rozlała się na całej przestrzeni i droga, którą szliśmy ginęła pod wodą i wychodziła po lewej stronie dobre kilkadziesiąt metrów od nas. Próbowaliśmy na różne sposoby. Wreszcie Adam P. podwinął spodnie i rozpoczął marsz ostrożnie sprawdzając teren za każdym krokiem. W jego ślady poszedł Witek. Ja z Adamem K. uważaliśmy to wyjście za zbyt ryzykowne i pierwszy i ostatni raz w czasie tego wyjazdu, wróciliśmy na inną drogę licząc, że znajdziemy jakieś przejście z prawej strony. Później, każdy z nas przedstawiał swoje racje, ale pewnie i teraz każdy postąpiłby tak jak zrobił. Chłopcy mieli poniekąd rację, bo po tamtej stronie rzeki widać było jeżdżące ciężarówki, które mogły nas zabrać "do ludzi". Perspektywa jednak upadku z plecakiem w tym wartkim strumieniu zniechęciła mnie żeby iść za nimi. Rozdzieliliśmy się więc. Zasięgu w telefonie nie było nawet gdybyśmy chcieli się jakoś dogadać. Szliśmy więc z Adamem dalej starając się jak najszybciej pokonywać teren. To co jednak za chwilę pojawiło się przed naszymi oczami nas załamało. Na ogromnym obszarze rzeka została spiętrzona. Po obu stronach wysokie ściany gór i przejścia nie ma. Byliśmy załamani, że jednak popełniliśmy błąd. Trzeba było jednak maszerować przez strumień, a tak będziemy musieli jeszcze taki kawał wracać do tamtego miejsca. Wysoko na górze widzieliśmy ciężarówki z ludźmi i nawet już widzieliśmy na jednej z nich Adama i Witka jadących komfortowo na pace do cywilizacji. Rozglądaliśmy się bacznie po okolicy licząc, że może jakoś wybrniemy z tej ślepej drogi (nasz szlak ginął pod wodą). Dojrzeliśmy po prawej stronie hałd małą wydeptaną ścieżkę. Postanowiliśmy spróbować tamtędy. Musieliśmy iść bardzo powoli, aby nie spaść z plecakiem do wody. Udało się. Dotarliśmy do skrzyżowania z drogą z prawej strony strumienia. Tu zastaliśmy jedną kobietę, a po chwili drugą, które czekały na jakąś ciężarówkę, aby zabrała ich do wioski. Do Ruscu najbliższej osady mieliśmy jeszcze 5 km i na Ognisko w chacie pasterskiejpewno 25 w nogach. Siedliśmy więc na poboczu. Po kilkunastu minutach z góry po drugiej stronie mostu zeszli Adam z Witkiem. Myliliśmy się sądząc, że już są w wiosce. Również maszerowali. Nie chciało nam się już iść, ale przez następne kilkanaście minut nie pojawił się żaden pojazd. Jeden jechał w górę rzeki. Podjęliśmy więc decyzję, że idziemy dalej. Mniej więcej kilometr od wioski załapaliśmy się na furmankę z drzewem. Wreszcie daliśmy odpocząć nogom. Podkowy wesoło grały na asfalcie, który niedawno się pojawił. W wiosce byliśmy nie lada atrakcją. Szliśmy środkiem (ruchu żadnego nie było). Po obu stronach ulicy stało równo zabudowane domy z ciekawymi zdobieniami. Cała aleja pełna była dojrzałych czereśni. Jeden z siedzących przed domem zaprosił nas na kawę. Weszliśmy za bramę. Zrzuciliśmy plecaki i chwilę czekaliśmy, ale dziadek się nie pojawiał, więc postanowiliśmy iść dalej. Ledwie wyszliśmy zza bramy dostrzegliśmy dziadka, który szedł ku nam trzymając coś w ręku. Nie bardzo rozumiał dlaczego już chcemy iść skoro przed chwilą chcieliśmy zostać. Pokazał nam zawiniętą w gazetę kawę, którą poszedł pożyczyć. Zrobiło nam się strasznie głupio i ten moment pozostanie na pewno na zawsze w naszej pamięci. Mimo tego, że znaliśmy już powód nieobecności gospodarza, nie chcieliśmy zmieniać decyzji. Nadal mieliśmy jeszcze sporo kilometrów do Caransebes, do którego chcieliśmy się dostać. Pożegnaliśmy się i poszliśmy w dół wioski. W pierwszym napotkanym po tylu dniach sklepie kupiliśmy dwa chleby. Każdy z nas zajadał z apetytem (oczywiście suchy bez żadnego okładu). Przy innym sklepie znaleźliśmy wreszcie większą grupkę ludzi, którym wyłuszczyliśmy gdzie się chcemy dostać. Jeden z miejscowych znał niemiecki i przedłożył nam cenę jaką chcą za przetransportowanie nas. Cena nie była wygórowana (30 DM), a zresztą byliśmy gotowi zapłacić dużo więcej byle tylko zakończyć ten koszmar. Było około 18.oo, a my wyruszyliśmy po 10.oo z kabany arbeit. Wrzuciliśmy plecaki na pakę i usadowiliśmy się w kabinie. Duże auto dostawcze miało w środku sporo miejsca. Byliśmy szczęśliwi, że wreszcie koniec. Po drodze (40 km) słuchaliśmy relacji z jakiegoś ligowego meczu piłkarskiego, ale także po raz pierwszy zetknęliśmy się z wielce popularną muzyką ludową.. Poleciliśmy zawieźć się do dobrego i niedrogiego hotelu w Caransebes. Chcieliśmy wreszcie normalnie się wyspać, wysuszyć rzeczy i odpocząć po tym szaleńczym kilkudniowym pędzie. Kierowca, któremu towarzyszył "ochroniarz" (na początku nie ufali nam), okazał się bardzo miłym Przygotowanie nocleguczłowiekiem. Pożegnaliśmy się pod hotelem, którego nazwy ani nie zapisaliśmy (nie mówiąc o zapamiętaniu). Prowadziła go bardzo miła pani. Zamieszkaliśmy w dwóch pokojach. To co zastaliśmy w tym (niedrogim przecież) hotelu przerosło nasze wyobrażenia. Pokoje były elegancko umeblowane, świeżo wyremontowane. Wreszcie mogliśmy się normalnie wykąpać (schludna łazienka była najdłużej okupowanym miejscem). Adam P. rozpoczął spacery po mieście, aby wreszcie dłużej porozmawiać z Dorotą (z automatu telefonicznego). Rzeczy za niewielką, acz również niemałą kwotę 200.000 LEI daliśmy do wyprania. Zeszliśmy też na dół na kolację, która w restauracji hotelowej nie była wcale droga. Kotlet z frytkami i surówką kosztował 80.000 LEI + piwo Ursus 16.000 LEI.. Za nocleg 4 osób w dwóch pokojach 2-os. o naprawdę przyzwoitym standardzie z łazienkami zapłaciliśmy 550.000 LEI (45 DM). Zadzwoniliśmy wreszcie do domów żeby powiedzieć, że (jeszcze i ciągle) żyjemy. Wieczorem nie mogłem już prawie chodzić. Pierwotnie chcieliśmy zostać nawet dwa dni aby dojść do siebie, ale żądza poznania nowych miejsc zwyciężyła. I następnego dnia ruszyliśmy w Rumunię obiecując sobie, że żadnego obozu przetrwania już sobie nie zafundujemy. Aby dodać chłopakom ochoty, obiecywałem im noclegi w hotelach sam nie wierząc, że na cały urlop starczy nam pieniędzy, ale na własne życzenie tak się stało. Było nas stać.


Arbeit cabana21 czerwca 2001
Rano opuściliśmy hotel. Ulokowaliśmy się z plecakami w parku w centrum miasta i chodziliśmy po okolicy ciesząc się, że wreszcie skończyła się deszczowa pogoda. Nie spiesząc się zarzuciliśmy bagaże na plecy i ruszyliśmy w kierunku dworca. Na śniadanie zjedliśmy po rumuńskim hot-dogu. W informacji dowiedzieliśmy się, że nie ma możliwości dostania się do Haţeg (czyt. Haceg) pociągiem. Zdecydowaliśmy się zgodnie z radą miłej pani w okienku jechać tak daleko jak prowadzą tory, a potem stopem. Tym sposobem dotarliśmy do Otelu Rosu. Pociąg (bilety dużo tańsze niż w Polsce) wlókł się przeokropnie. Ciekawostką był fakt, że duża część pasażerów nie miała biletu i wręczała konduktorowi zadośćuczynienie za ten brak roztropności. Przez chwilę myśleliśmy, że jesteśmy jedynymi osobami, które jadą z kupionym biletem. W Otelu Rosu ledwo wysiedliśmy z pociągu znowu zaczął padać deszcz. Staliśmy przed sklepo-kawiarnią i wypatrywaliśmy przejeżdżających samochodów, który było niewiele. Nikt się nie zatrzymywał mimo zapewnień wielu, że w Rumunii to najpopularniejszy sposób transportu. Po jakiejś godzinie zdecydowaliśmy się na negocjacje z właścicielem wartburga. Proponował trochę zbyt wygórowaną kwotę, ale nieco spuścił. W ten sposób zapakowaliśmy się w enerdowski wynalazek i ruszyliśmy w dalszą drogę do Haţeg. Po drodze minęliśmy Sarmisegetuzę, która miała być jednym z punktów programu, ale coraz bardziej wątpiłem, że uda nam się go zrealizować. W mieście znaleźliśmy kwaterę prywatną u "Christiny". Na dwa schludne pokoje była elegancka łazienka. Christina była osiemnastoletnią dziewczyną, która dała kwaterze nazwę, ale zarządzała całym interesem jej mama. Wieczorem dziewczyna zabrała nas na miasto, żeby pokazać "jak bardzo nie ma tu co robić". Zjedliśmy pizze, bo nie polecała tradycyjnego rumuńskiego jedzenia. Wieczorem zaś wybraliśmy się na piwo produkowane przez tutejszy browar, o westernowej nazwie Haţegana. Christina poznała nas ze swoimi przyjaciółmi. Szczególnie polubiliśmy małego Fiori'ego i Ramonę (szesnastolatkę - ale jaką!). Prosiliśmy też naszą przewodniczkę (która podobnie jak cała tutejsza młodzież mówiła bardzo dobrze po angielsku), aby zorganizowała nam na następny dzień kogoś dyspozycyjnego z samochodem - chcieliśmy zobaczyć okolicę.


Haceg i piwo Hacegana22 czerwca 2001
Nad ranem po śniadaniu (40.000 lei) przygotowanym przez szefową kwatery, zapakowaliśmy się w samochód Krystiana, który zgodził się na całodzienną jazdę za 400.000 lei. Dzięki temu udało nam się zobaczyć naprawdę dużo. Najpierw bardzo stary kościółek w Densus, potem muzeum i ruiny Sarmisegetuzy (dawnej stolicy prowincji rzymskiej Dacji - dopiero tutaj wpadłem na etymologię nazwy rumuńskiej super maszyny). Stamtąd pojechaliśmy do wiosek Rau de Mori i Ostrov (kościół z ogrodzeniem z rzymskich kamieni). Zobaczyliśmy też zamek na szczycie skały i mały monastyr. Na koniec zatrzymaliśmy się w zamku Santa Maria, gdzie wypiliśmy po piwku i zjedliśmy pierwszy raz po czekoladowym batonie JOE, który stał się hitem wyjazdu (przywieźliśmy nawet go do Polski). Krystian odwiózł nas na kwaterę. Wycieczka po okolicy zabrała nam około sześciu godzin. Mama Christiny przygotowała nam (oczywiście dodatkowy płatny - 70.000 lei) obiad. Do teraz pamiętam smak deseru - znakomitego ciastka z serem na ciepło. Wieczorem, jak to w sobotę wybraliśmy się na tańce. Na początku było nieźle, chociaż faszerowano nas albo techno albo housem. Druga część wieczoru była pod dyktando rumuńskiego disco-polo, muzyki popularnej wśród cyganów, ale nie tylko. Fakt, że zdominowali parkiet. Dyskoteka była ciekawa, bo mieściła się na dworze. Miejsce do tańca było pod stalowym rusztowaniem, a wokół młodzież siedziała przy stolikach ustawiony wokół w kształcie podkowy. Na dłuższą metę rumuńskie pieśni o miłości były nudne i wróciliśmy na pokoje.


23 czerwca 2001
Rano Christina z rodziną odjechali do Timisoary, a odprowadziła nas wspomniana dwójka rumuńskich przyjaciół. Wynegocjowali za nas cenę przejazdu Haţeg - Hunedoara. Oczywiście nasze plecaki nie mieściły się w bagażniku i zamknięto go sprytnie sprężyną (kiedyś popularnym sprzętem kulturystycznym). Zamek w Hunedoarze zrobił na nas duże wrażenie choć niewątpliwie dużą wadą krajobrazu były zlokalizowane tuż obok zakłady przemysłowe ze sterczącymi kominami. Plecaki złożyliśmy zaraz za bramą, przed okienkiem w którym kupiliśmy bilety. Udostępniona do zwiedzania jest przeważająca część zamku. Nie mogliśmy jedynie wejść na wieżę. Przeszliśmy więc wszystkie możliwe sale łącznie z ciekawymi sekretnymi przejściami, salą tortur, elegancką salą rycerską. Z zewnątrz zamek robi duże wrażenie, ale wiele sal i ścian jest w kiepskim stanie. Widać, że rumuńskie ministerstwo kultury nie za bardzo kwapi się z restaurowaniem (chociaż trzeba przyznać, że po prawej stronie wejścia do zamku stały rusztowania). Samo miasto wyglądało przytłaczająco i biednie. To wynik szczęśliwych rządów czerwonej zakłamanej ideologii. Na dworcu zobaczyliśmy dwa ogromne (powierzchniowo) socrealistyczne dzieła. Po jednej stronie robotnik w pocie i trudzie (czy ja tego nie znam z jakiejś piosenki) pracujący w hucie, a z drugiej sielanka na trawce. Piękne dziewczyny niosące odpoczywającemu po pracy kosze soczystych jabłek. Że też nie zrobiliśmy zdjęć tych znaków czasu. Zjedliśmy na peronie. Na przekąskę był smaczny wielki spieczony wiejski chleb, jakaś zachodnia margaryna, serek i niedobra rumuńska konserwa mięsna. O sposób w jaki można dostać się do Sybina (Sibiu) pytałem zawiadowcę stacji, który starał się wykorzystać skromną znajomość języka angielskiego dla przekazania rozkładu jazdy. Wreszcie wsiedliśmy do piętrusa i pojechaliśmy. Przesiadkę i kilku godzinne oczekiwanie mieliśmy w miejscowości Vinţu de Jos. Tam spróbowaliśmy rumuńskich flaków (ciorba de burtae), ale były niesmaczne. Trudno zresztą wymagać od baru kolejowego smakowitych potraw. Za to na tej stacji można było wymagać wszelkich możliwych rodzajów alkoholu. Tuż przed przyjazdem pociągu zostałem jeszcze trafiony przez przelatującego ptaka. Na szczęście miałem na głowie czapkę. Do pociągu wsiadł z nami dziad peronowy, którego poznaliśmy w barze. Nie miał chyba jednej nogi. Nawet na pewno, bo pamiętam, że padając przed nami na kolana i żebrząc stukał się wymownie laskę w drewnianą protezę. Byliśmy nieubłagani i nie daliśmy ani leja. Do Sibiu dojechaliśmy koło 22.oo i mieliśmy dosyć. Daliśmy się więc namówić stojącemu pod dworcem taksówkarzowi na tanią podwózkę do hotelu. Jechaliśmy dosłownie chwilę, a zapłaciliśmy 180.000 lei co było zawrotną ceną jak na tutejsze warunki. Byliśmy wściekli, ale co było robić. Daliśmy się wmanewrować pierwszy i ostatni raz w tłumaczenia, że "według wskazań licznika". Hotel Sport, w którym planowaliśmy nocleg miał łazienki na korytarzu i według relacji Adama K. i jeszcze chyba Witka, nie odpowiadał naszym nie aż tak wygórowanym wymaganiom. Ostatecznie przeszliśmy do hotelu Park tuż obok, w którym dostaliśmy za nieduże pieniądze (550.000 lei) pokój czteroosobowy z łazienką i telewizorem. Wieczorem ruszyliśmy obejrzeć jedno z trzech ocalałych miast Siedmiogrodu. Sybin prezentował się w wieczornej atmosferze rewelacyjnie. Malownicze uliczki, niskie domki Niemców, kościoły, ratusz. Byliśmy zachwyceni, a szczególnie ja. Namówiłem resztę (Adama K. nie musiałem), do pozostania jeszcze jedną noc.


24 czerwca 2001
Na drugi dzień wszyscy mieli nie tęgie miny. Może przechodziliśmy jakiś kryzys. Fakt, że Witek urwałbym się do Braszowa jak najszybciej, a Adam P. był myślami przy żonie. Mimo tych nieporozumień i zadrażnień (choć się nie kłóciliśmy) weszliśmy na ciekawą Wieżę Zegarową i do kościoła ewangelickiego, a także do największej kolekcji malarstwa w Rumunii - Muzeum Bruckenthala. Atmosfera rozluźniła się nieco na targu, gdzie kupiliśmy truskawki i czereśnie. Czy były to jednak ostatki nie wiem, ale nie smakowały nam i część wyrzuciliśmy. Obiad zjedliśmy w pizzeri przy deptaku. Wracając do hotelu wstąpiliśmy do sklepu. Kupiliśmy co potrzebne i dowiedzieliśmy się, że 0,7 l tutejszej wódki kosztuje na nasze 8 zł. Jak można będąc Polakiem na obczyźnie nie skorzystać z takiego dyskontu! Kupiliśmy więc flaszkę i była to jedyna wódka (nie licząc Rakiji), którą wypiliśmy w Rumunii. Była wprawdzie ohydna, ale kopała normalnie. Po 20.oo, dobrze już weseli poszliśmy szukać rozrywek. Najpierw siedzieliśmy na piwku w parku obserwując pary tańczące klasyczne tańce(!). Tam też upewniliśmy się co do poczucia bezpieczeństwa w tym kraju. Już po ciemku uliczkami spacerowały pary zakochanych, grupki przyjaciół, nawet starsze osoby. W naszym zdeprawowanym państwie (a może w moim mieście) to nie do pomyślenia. Zaraz pojawiłaby się pijana hałastra w wieku 16-18 lat i powybijała za darmo zęby. Korzystaliśmy z uprzejmości taksówkarzy, żeby trafić do atrakcyjnej dyskoteki, ale z tym było gorzej. Wreszcie znaleźliśmy miejsce o miłym wystroju i atmosferze. Byliśmy weseli i może jednak zbyt głośni (albom w czym innym zawinił), dość że zostałem wyprowadzony z lokalu przez rosłego pracownika ochrony. Pozwolił mi zabrać piwo i wypić je na zewnątrz choć myślałem, że mnie zmasakruje. Szukaliśmy z chłopakami (którzy zaraz za mną wyszli) wyjaśnienia, ale nikt nie wiedział jakie popełniłem przestępstwo. Prawdopodobnie głośne zachowanie było wystarczającym powodem do usunięcia z lokalu (w grę wchodziło również zerkanie w stronę dziewczyn - choć przecież nawet ich nie zaczepiałem). W ten sposób przekonaliśmy się, że Sybin nie jest dobrym miejscem, aby się wyszaleć i zgodziłem się wyjechać jutro nawet tak wcześnie jak to będzie możliwe.


25 czerwca 2001
Pojawił się jeden dość poważny problem. W żadnym kantorze, a nawet w jednym banku Adam P. nie mógł wymienić banknotu 50$ (miał na nim napisaną cyfrę długopisem i był to dla nich powód podejrzeń). Idąc do kolejnego punktu zaczepili nas cinkciarze i Ci wzięli papier, bez zaglądania "w zęby". Wsiedliśmy do pociągu do Braszowa. Po prawej stronie majaczyło słabo widoczne pasmo Fagarasu - najwyższych rumuńskich gór. Na miejscu daliśmy się peronowemu łowcy na obejrzenie kwatery. Gospodarzem był opisywany w przewodniku Pascala starszy facet czyhający z rowerem na turystów. Warunki, które nam zaproponował były fatalne i choć nieco obawialiśmy się cen w hotelu za żadne skarby byśmy tam nie zostali. Przeszliśmy piechotą z brzydkiej komunistycznej części miasta na zabytkową starówkę. Szybko znaleźliśmy hotel Aro Sport. Sugerowaliśmy się przewodnikiem po Transylwanii kupionym w Sybinie. Okazało się, że informacje były jak najbardziej wiarygodne. Hotel był tani. Wzięliśmy dwa pokoje, a łazienki były na korytarzu. Pokoiki były bardzo przytulne, a na dodatek dokładnie sprzątane w czasie naszej nieobecności. Do rynku mieliśmy zaledwie dwie minuty pieszo. Pospacerowaliśmy po starówce. Postawiony tutaj turysta nie uwierzyłby, że jest w Rumunii. Eleganckie sklepy, salon samochodowy, kawiarnie, restauracje. Witold tym razem był zadowolony i z lubością przypominał, że strawiliśmy tyle czasu w Sybinie, gdy Braszow jest naprawdę miejscem godnym zobaczenia. Kolację zjedliśmy w pizzerii "Julia". Była bardzo dobra, ale nie sposób było się tu najeść. Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że z wszystkich miejsc, w których byliśmy właśnie w Braszowie były chyba najwyższe ceny. Obejrzeliśmy sporo starych budynków i kościołów. Ja zapamiętałem cerkiew Św. Mikołaja, bo tuż przed wejściem zaatakowały mnie trzy bezpańskie psy, a jeden z nich złapał mnie skutecznie za łydkę kłami. Podarł mi nieco spodnie. Wieczorem chłopcy zajęli się mną. Przepłukali ranę wodą destylowaną, a ja zasnąłem z wiarą, że sabaka nie była wściekła.


Na zamku w Branie26 czerwca 2001
Następnego dnia dostaliśmy się w pobliże kościoła Św. Bartłomieja skąd pojechaliśmy autobusem do Branu. Zamek Draculi (choć historyczny pierwowzór postaci Vlad Ţepes nigdy tam nie był) jak reklamują go, zrobił na nas duże wrażenie. Weszliśmy od strony skansenu i nie zapłaciliśmy za bilety, ale spytała nas o nie pani zaraz po wejściu do zamku. Na nasze bezradne spojrzenia szybko zareagowała propozycją zwiedzenia zamku za połowę ceny biletów, ale bez biletów, bo akurat ich przy sobie nie ma. Oczywiście przystaliśmy, bo kto dla zasady wydałby dwa razy więcej. Długo chodziliśmy po wspaniale przygotowanych dla turystów komnatach, korytarzykach. Zrobiliśmy sporo zdjęć z każdej możliwej strony. Gdy z żalem opuściliśmy, zamek udaliśmy się na miejscowy targ, na którym proponowano wiele gadżetów z postacią Draculi. Kupiliśmy pamiątki: koszulki, ceramikę na ścianę, Adam P. drobiazgi dla dziewczynek (znaczy córek). Wracaliśmy tą samą drogą, ale wysiedliśmy zgodnie z planem po drodze, aby zwiedzić jeszcze zamek w Risznowie. Trzeba było się wspiąć na górę, ale było warto. Zrobiło się dosyć ciepło i słonecznie. Pstrykaliśmy więc dużo zdjęć. Z zamku została tylko część zabudowań i dwa rzędy murów obronnych. Cały czas trwają jednak prace renowacyjne i myślę, że Rosenauer Burg jak go nazywali Niemcy, będzie coraz chętniej odwiedzany przez turystów. Widok ze szczytu jest wspaniały.
Po stronie wsi niebywały płaskowyż, a kilka kilometrów za nim wysokie góry Piatra Craiului czyli Królewska Skała. Po drugie zaś stronie wschodniej wyrastają wspaniałe dzikie Karpaty. Razem z nami piękno zakątka podziwiała grupka Amerykanów (jeden z nich był zachwycony aparatem fotograficznym Adama P., czyli nie jest z nami tak źle). Ledwo wsiedliśmy do autobusu, a rozpętała się ulewa. Siekło niemiłosiernie, ale gdy wysiedliśmy w Braszowie nawałnica ustąpiła. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z wycieczki i jednogłośnie okrzyknięto dzisiejszy dzień najciekawszym Na gruzach zamku w Risznowiedotąd dniem zwiedzania. Wieczorem poszliśmy do ekskluzywnego pubu, gdzie wypiliśmy wcale nie tanie piwka (chyba to były Ursusy czyli niedźwiedzie). To był wieczorek pożegnalny dla Adama P., bo postanowił, że tym razem to już naprawdę jedzie, a my go dobrze rozumieliśmy, bo i tak "dał radę". W nocy zamówiliśmy taksówkę pod hotel. Ledwo się wpakowaliśmy w czwórkę z Adama plecakiem do tego Matiza (najpopularniejsze taksówki w Rumunii są wyprodukowane przez koncern Daewoo). Taksówkarz miał na nas poczekać. Adam wsiadł do pociągu do Budapesztu (w którym to ciekawostka był też wagon sypialny PKP jadący ze Stambułu). Pomachaliśmy mu i została nas trójka. Inny taksówkarz (bo tamtemu chyba nie starczyło mu cierpliwości) zawiózł nas za tę samą cenę (20.000 lei) do hotelu.


27 czerwca 2001
Nad ranem bez śniadania wybraliśmy się kolejką na górę Ţimpu. Razem z nami jechali mechanicy i sprzedawcy pracujący tam. Trochę rozczarowaliśmy się, bo nie było żadnego tarasu widokowego. Poszliśmy jednak kawałek dalej zgodnie z radami i tam widać było miasto jak na dłoni. Widać było wyraźnie gdzie mieszkali Niemcy (zabudowa zwarta zaplanowana), a gdzie Rumunii. Po powrocie na dół weszliśmy wreszcie do Czarnego Kościoła, który zawsze jakoś dotąd omijaliśmy. Na pewno warto zobaczyć, ale żadnych rewelacji. Zapakowaliśmy plecaki i nie spiesząc się szliśmy w kierunku dworca. Obiad zjedliśmy w dużej restauracji samoobsługowej (chyba o nazwie "Casablanca"). Nie żałowaliśmy pieniędzy. Najpierw zestawy z pieczonym mięsem, frytkami, surówkami, a potem dalsze zamówienia. Adam K. pizzę, ja jeszcze cheeseburgera (w bułce były też frytki). Bardzo nam smakowało. Na stacji mieliśmy spory problem z zakupem rezerwacji. Odsyłani od okienka do okienka, wreszcie je wykupiliśmy. Odcinek Braszow - Sighisoara można cały czas spędzić przy oknie. Jest co podziwiać. Mało wiosek, zagubiony tor kolejowy wśród gór, pól, lasów. Po niedługiej podróży dotarliśmy do ostatniego punktu naszego programu, umieszczonej na liście światowego dziedzictwa UNESCO - Sighisoary. Na dworcu znowu nas zgarnęła przedsiębiorcza osoba. Tym razem kobieta. W czasie gdy rozmawiałem z dziewczyną sprzedającą w kiosku peronowym w Braszowie, chłopców zagaił facet z ofertą noclegów w Sigi. W ten to sposób maszerowaliśmy za kobietą oczekując co takiego tym razem nam zaoferują. Wprawdzie domek był ładny i położony w samym centrum, ale kobieta chciała żebyśmy na kupie (w jednym pokoju) spali z jakimiś Niemcami. Nasze apetyty na komfort, nie pozwoliły się zgodzić i ku jej wielkiej rozpaczy (próbowała nas jeszcze nakłonić niższymi cenami niż dla braci zza Odry) odeszliśmy. Najpierw weszliśmy do hotelu Steaua co znaczy po rumuńsku gwiazda (patrz Steaua Bukareszt - znany wszak klub piłkarski), ale standard był taki sobie. Postanowiliśmy mimo wszystko znaleźć opisywany w przewodniku jako najlepszy hotel Poieniţa. Szło się dosyć daleko za miasto, ale tam spełniono nasze wymagania. Dostaliśmy drewniany elegancki fiński domek z komfortowym wyposażeniem i elegancką łazienką. W cenie mieliśmy też śniadanie. Byliśmy zadowoleni, że w takich warunkach (oczywiście był też telewizor) spędzimy ostatnie dni wakacji w Rumunii. Już wieczorem poszliśmy na miasto i zachwycaliśmy się pięknem uliczek i zakamarków, a przede wszystkim imponującą Wieżą Zegarową - symbolem miasta. Wróciliśmy taksówką do hotelu.


28 czerwca 2001
Następny dzień, który znowu był ciepły spędziliśmy na dokładnym zwiedzaniu miasta. Obeszliśmy całe mury, znakomicie zachowane. Wdrapaliśmy się po starych XVI wiecznych drewnianych świętych schodach na najwyższy punkt w mieście, gdzie stoi stara szkoła i jeszcze starszy kościół (oprowadzał nas po nim Mimi, z którym nadal koresponduję). Spacerowaliśmy leniwie po uroczych uliczkach jednego z niewielu zachowanych średniowiecznych miast, w których do dziś normalnie się żyje (jeżdżą na przykład samochody i nikt nie chce wprowadzać zakazów - to cały urok tego miejsca). Zobaczyliśmy dom, w którym urodził się Vlad Ţepes i stojący tuż obok Dom Wenecki. Weszliśmy na Wieżę Zegarową i zwiedziliśmy muzea (miejskie, broni, tortur). Oczywiście nie odmawialiśmy sobie na piwo, lody, ciastka i dwu daniowe obiady. Tu też po raz pierwszy w Rumunii nieco zaczerpnęliśmy z bankomatów.


29 czerwca 2001
Następnego dnia starałem się nasycić klimatem miasta. Kupiliśmy jeszcze kasety z muzyką, którą polubiliśmy (3sudEst, Voltage). Wieczorem prywatny samochód zawiózł nas z hotelu na stację. Mieliśmy poważny problem z informacją kolejową. Wprawdzie sprawdzaliśmy połączenia w internecie, ale pani na stacji nie była zbyt miła żeby pomóc je skonfrontować z rzeczywistością. Ograniczyła się do zdawkowych odpowiedzi. Ostatecznie nie tak jak planowaliśmy musieliśmy wracać do Braszowa, żeby tam złapać pociąg do Budapesztu. W środku nocy około 3 godziny czekaliśmy na spóźniony pociąg z Bukaresztu. Wreszcie przyjechał.


30 czerwca - 01 lipca 2001
W Budapeszcie udaliśmy się na kurczaka do KFC i tu ceny nie były już takie niskie. Nad ranem 1 lipca byliśmy w Polsce. Pożegnaliśmy się z Witoldem we Wrocławiu (przed nim była jeszcze spora droga do Tarnowa). My koło 8.00 byliśmy w Poznaniu. To były wyjątkowe wakacje. Co do kosztów, ja wydałem na wszystko związane z wyjazdem, pociągi, hotele, jedzenie i masę przyjemności ok. 1700 zł. Zachęcam wszystkich. Jedźcie do Rumunii dopóki te pieniądze, które tu zarabiamy, starczają nam tam na tak wiele. Za parę lat będzie też atrakcyjnie, ale już nie tak tanio.

Ciekawe przewodniki i mapy dotyczące Rumunii znajdziesz tutaj.




Strona 2 z 26
Jesteś tutaj: Home