Euro Tramp - Travel Agency

Wycieczki po Dubaju, Abu Dhabi

piątek, 05 sierpień 2011 11:40

Wątpiący na pielgrzymce

Plac Św. Marka - WenecjaTo moje wspomnienia z wyjazdu do Włoch w marcu 2000 roku. Kilka ciekawych sytuacji miało miejsce. Jeśli masz czas - poczytaj...


Dzień Pierwszy Sobota
No, jakoś udało się wstać choć nie było lekko. Tańce i piwko poprzedniej nocy dały znać o sobie. O 9 rano byłem na Dworcu Letnim. Za chwilę podjechał autobus, a po jakichś 20 minutach już jechaliśmy na południe. Siedziałem w przytulnym, acz średnio wygodnym miejscu, na samym końcu po prawej stronie. Niestety - młodych ludzi w moim wieku echo, nie mówiąc o płci przeciwnej. Pierwszy dłuższy postój w Przerzeczynie za Wrocławiem na obiad. Mój składał się z flaków i pierogów z mięsem - okraszonych prawdziwie domowym smalcem. Żeby tak za tanio na prowincji było to bym nie powiedział. Kontrola graniczna, to sprawdzenie czy jesteśmy na czarnej liście. Przejazd przez Czechy pełne zabawnych jak dla nas nazw i haseł reklamowych. Późnym wieczorem dojechaliśmy do miejscowości Znojmo tuż przy granicy z Austrią. Na kolację rosołek i filet z kurczaka z frytkami - dobre. Do picia, nie byłbym sobą, Pilsner Urquell i wszystko gra. Wieczorem chwilę zadrżałem, że zapomniałem ładowarki do telefonu, a tak chciałem się kontaktować z Włoch. Na szczęście jednak się znalazła. Pokój dwuosobowy, ale nie mam towarzysza (szyszki).




WiedeńDzień Drugi Niedziela
Rano msza, ale ja w tym czasie pod prysznicem. Zastanawiam się jak to wszystko będzie skoro tyle modlitw po drodze, a jeszcze msze. Jakoś to się ułożyło. Na śniadanko pełno jedzenia. Wielkie plastry szynki i sera. Zjadam swoje i zaprzyjaźnionej emerytki, dla której już teraz jestem pełen podziwu, że wypuszcza się na taką imprezę. I już niedługo potem siedzimy w autokarze i przejeżdżamy przez granicę czesko-austriacką (szybka odprawa). Niedaleko za granicą strefa wolnocłowa z wyjątkowo tanimi alkoholami i papierosami. Oczywiście rzucam się w wir zakupów żeby zrobić paru osobom prezenty. Około godziny zajmuje nam przejazd do Wiednia. Po drodze (deutsche ordnung) wspaniale zadbane i we wzorowym porządku winnice i inne uprawy. Do stolicy Austrii dojeżdżamy mając Dunaj po prawej stronie. Zastanawiamy się czy tu też jest zatruty. Wyżej z tej samej strony wzgórze Kahlenberg, na którym nasz król Jan III modlił się przed bitwą z Turkami (nota bene jedna z ważniejszych bitew w historii Europy). Wjeżdżamy do miasta. Urzekające. Mnóstwo zachowanych starych kamieniczek. Wąskie ulice, dużo przestrzeni dla pieszych. Zwiedzamy park miejski ze złotą rzeźbą Johanna Straussa i wielkim zegarem na ziemi, który wystający z trawy ku zdumieniu działa. Spacer uliczkami miasta (zaczynamy od opery). Prawdziwie piękne zegarki, biżuteria - przepych. Zwiedzamy katedrę świętego Stefana. Po raz pierwszy zagajam po angielsku sprzedawcę kartek (nie myślałem, że będzie to tak częste w czasie dalszej podróży). Wchodzimy na podwórko domu Mozarta (kto z nas go zna? Ja przynajmniej nic o nim nie wiem poza tym , że był wybitnym kompozytorem, ale czego? Zwiedzamy kompleks pałacowy - Hofburg. Imponujące. Czym jest nasz Wawel, albo Zamek Królewski - zaścianek. I już wsiadamy do autokaru. Nawet nie ma kiedy wysłać kartek, proszę ludzi na ulicy żeby wrzucili do skrzynki. Jedziemy przez Austrię. Te widoki. Chciałoby się mieć domek na jednym z takich zboczy i karmić oczy tym widokiem. Ale sielanka niespodziewanie się kończy, bo zatrzymuje nas straż celna. Austriak pyta mnie ile wiozę "sznapsu" a ja zgodnie z prawdą naiwnie opowiadam i pokazuję gdzie mam. No i głupota dostaje skrzydła. Muszę wynieść cały mój majdan i na dodatek z czeluści bagażnika wyjąć swoją torbę, a przy tym pobrzękują butelki kupione przez innych. Austriacy zadawalają się jednak ofiarą jednej osoby. Muszę zapłacić cło za kupiony towar, bo można wieźć tylko 1 litr alkoholu. Cierpliwie znoszę upokorzenie i szkołę. Na koniec zostaję jeszcze obdarzony sympatycznym mrugnięciem oka od mojego prześladowcy. Jako przedstawiciel biura czuję się cholernie niezręcznie, że mam tak małą wiedzę i za nią pokutuję, gdy inni bardziej obeznani ze światem wychodzą z tej sytuacji obronną ręką. Parę godzin czuję się głupio i żałuję pieniędzy (drugie tyle co zapłaciłem w strefie wolnocłowej). Widoki jednak znowu zachwycają, a wyjazd z Austrii cały autokar przyjmuje z ulgą - nawet ksiądz. Nocleg w rejonie Udine w miejscowości Sabbiadoro. Pierwsze palmy i roślinność śródziemnomorską. Elegancki hotelik, z bardzo przytulnie urządzonymi pokojami. Pierwsza włoska obiadokolacja. Nie za bardzo wiadomo o co chodzi. Najpierw pakujemy sobie do miseczek sałatę czerwono-zieloną polaną sosem sałatkowym. Biorę do tego nawet suchą bułkę, bo w Wiedniu nie zdążyłem nic kupić do jedzenia. Cały dzień postu. Na szczęście niosą jeszcze coś. To rosół. Trochę podobny do naszego chociaż inne zielsko, ale smaczny. Na drugie plasterek podsmażonego mięska z fasolą. Wszyscy wszystko zjadają i idą spać. Tym razem jeszcze nie zobaczę Adriatyku.


PadwaDzień Trzeci Poniedziałek
Taki wspaniały pokoik i włoskie kafle w łazience, a trzeba wcześnie wstać, bo dzisiaj ciężki długi dzień. Pierwsze włoskie śniadanie. Krucha bułka (jeszcze tym razem kawałek wędliny), słodka bułka, dżem. Niektórzy zbierają wielkie szyszki przed odjazdem. Myślę, że zdążę to jeszcze zrobić później w innym miejscu, ale jestem w błędzie. Młodzi Włosi czekają na autobus do szkoły. Strzelają korkami kapiszonami, a jest przed ósmą. U nas młodzi jakby jednak inni. Wjeżdżamy na pierwszą włoską autostradę, omijamy Wenecję i pędzimy do Padwy. Jestem w lekkim stresie, bo nie zdążyłem wymienić dolarów na liry. Zwiedzamy bazylikę św. Antoniego. Dotykam z innymi jego płyty nagrobnej (jakby dziwnie tłustej) i przechodzę do kaplicy z relikwiami (trumna, szaty). Pierwszy raz widzę jak przechowywano średniowieczne części ciała zmarłych świętych. Specjalne misternie zdobione złote relikwiarze, czasami przypominające monstrancję. W szybkim tempie i bez przewodnika udało mi się znaleźć język i szczękę, a były jeszcze paznokcie i jak przeczytałem wcześniej kawałki z drzewa, na którym ukrzyżowano Jezusa. Już w tej chwili wiem, że tempo wycieczki jest szybkie i nie będę miał czasu żeby się dłużej zatrzymywać przy tym co mnie interesuje. Oglądam przed bazyliką ogromny konny pomnik kondotiera rzeźbiony przez Donatella. Piękny ryneczek, kwiaty, balkoniki uliczki, ale już musimy wracać, bo czeka na nas Florencja. Po drodze wymieniam dolary, dopiero potem się przekonam, że pośpiech to zły doradca. Jeszcze Andrzej robi mi zdjęcie przy fontannach na pięknym słonecznym placu. Bez żalu myślę o chłodnej Polsce. Pierwsi Japończycy wszędobylscy i nowoczesne małe aparaty fotograficzne. Florencja wita nas wspaniałym słońcem. Mamy chwilę oddechu, bo trzeba kupić kartę na wjazd autokaru. Pierwszy więc raz w tym roku siedzę sobie na ławeczce obok drzewka oliwkowego i wystawiam twarz do słońca. Zwiedzanie rozpoczynamy od rzeki Arno, a potem Mostu Złotników. Tyle tu pięknych kobiet i ludzie inni, weseli. Pierwszy raz stykamy się z szaleństwem skuterów. Przemykają setki. Mnóstwo straganów z pamiątkami. Koszulki znanych piłkarzy ligi włoskiej. Na moście fotografuję popiersie Benvenuta Celliniego, znanego rzeźbiarza i złotnika. Dla współczesnych symbolu powodzenia wśród kobiet (podobno to miejsce spotkań tych co szukają). Przechodzimy malowniczymi uliczkami. Symbol Florencji dzik nie chce moich lirów, znaczy się bogactwo mnie ominie. Jak opisać urok tych zakamarków i zabytkowych domów, kościołów. Na głównym placu miasta udaje się znaleźć czas na hamburgera (na nasze jakieś 13 zł) i słynne włoskie lody (prawdziwie smaczne). Wspaniała fontanna Neptuna i wielkie rzeźby włoskich mistrzów. Katedra ze wspaniałą kopułą i naprzeciw jej wejścia złote drzwi - arcydzieło. Patrzę na młode Włoszki, które w niedbałych pozach leżą albo śpią na schodach do katedry. Jak bardzo się różnimy. W kościele Œwiętego Krzyża (po włosku Santa Krocze) oglądamy grobowce wybitnych Florentyńczyków (Michała Anioła, Rafaela, Machiavellego, Galileusza i innych). Jeszcze autokar zabiera nas na wzgórze nad miastem skąd podziwiamy jedyny w swoim rodzaju widok na rzekę Arno, mosty, wyróżniające się wielkością dwa kościoły, na tle miasteczka, w którym nie ma ani jednego bloku. Wysyłam SMS-y i dzwonię do przyjaciela, żeby opowiedzieć co widzę, bo muszę się z kimś podzielić. Wsiadamy w autokar i wieczorem dojeżdżamy 70 km za Rzym do Fiuggi. Spędzimy tu trzy noce. Pierwszy raz dostaję jedynkę. Stare mebelki trochę przypominają wystrój pokoju babci, ale już łazienka nowoczesna. Mogę też po paru dniach pogapić się w telewizor. Przy kolacji obsługa dwoi się i troi żebyśmy byli zadowoleni. Przyjemne chwile, czujemy się dowartościowani. Uczymy się włoskiego MOLTO, MOLTO BENE i inne sformułowania, aby pochwalić kelnera czy kucharzy, albo dostać dokładkę. Mile zdziwieni jesteśmy smakiem włoskiego piwa i już leżę w pokoiku i myślę, że jakoś się udało losowi wypędzić mnie trochę w świat.


Colosseum - RzymDzień Czwarty Wtorek
Piękny poranek. Po śniadanku kombinowanym (mleko z płatkami, bułka z dżemem, ciastka, suchary) wracamy na autostradę - dzisiaj nie trzeba ciągną toreb - zostają w hotelu. Dojeżdżamy do miejscowości Cassino. Po prawej stronie wzgórze, na którego zboczach zginęło ponad 1000 naszych rodaków. Kupujemy wiązankę i wjeżdżamy serpentynami na górę. Wysokości zapierają dech. Z każdą chwilę miasteczko robi się mniejsze, a ludzi już nie widać. Wspaniała panorama na miasto, a ja siedząc z tyłu autokaru myślę co za piekło tu musiało być - góra jest tak stroma, że trudno by było zwyczajnie na nią wejść gdyby nie było drogi, a tutaj młodzi chłopcy walczyli i ginęli. Zwiedzamy piękny klasztor benedyktynów, zniszczonego przez artylerię amerykańską. Niewiele zostało z tak starego klasztoru. Oto pomiot XX wieku i naszej cywilizacji. W tej chwili klasztor jest odnowiony i robi nadal duże wrażenie. Z tarasu widok na polski cmentarz z wielkiem orłem. Już za chwilę tam jesteśmy. Piękna słoneczna pogoda. Zielony szpaler żywopłotu wiedzie nas w kierunku ich miejsca spoczynku. Idę sam. Chwila zadumy nad zawiłą historią naszej ojczyzny. Przed wejściem tablica z nazwiskami poległych. Większość z terenów wschodnich Rzeczypospolitej zagarniętych przez Armię Czerwoną, ale znalazłem np. urodzonego w Nowym Jorku. Dziwne chwile, gdy czytam polskie nazwiska tak daleko od Polski. Znajduję też urodzonego w Zaleszczykach, gdzie pradziadek był funkcjonariuszem straży granicznej. Las krzyży i biały żwir. Tablice nagrobne. Polscy księża odprawiają mszę i uczestniczę w niej całym sobą. Czuję się Polakiem. Za czarnymi okularami oczy robią się mokre, ale się nie wstydzę. Oglądam groby żołnierzy i ich dowódcy generała Andersa. Powoli wracamy do autokaru. Ciekawostka. Polskim cmentarzem opiekuje się od lat włoska rodzina, najpierw ojciec teraz syn. Od lat zawsze przyjmuje Polaków. Powrót serpentynami już mniej przestrasza, ale wysokość i widoki robią wrażenie. Jedziemy do Rzymu. Wjeżdżamy Via Appia oglądamy ogromne mury zbudowane jeszcze przez starożytnych. Na drzewach cytryny i pomarańcze, palmy, inny świat. Kierowcy kluczą uliczkami i wysadzają nas w Watykanie. Mamy chwilę czasu, bo Dorota (ze stowarzyszenia osób niepełnosprawnych) załatwią audiencję z papieżem. Idę w kierunku bazyliki. Plac Œw. Piotra robi imponujące wrażenie. Ciepłe słoneczko i serce z zachwytu śpiewa. Dzwonię do mamy opowiedzieć jej co czuję, a dowiaduję się o śmierci siostry dziadka. Zderzenie euforii z rzeczywistością, ale bardziej przemawia do mnie to co widzę. Podchodzą do mnie Australijczyk z Francuzką. Chcą zaprosić na spotkanie na placu młodzieży katolickiej, ale w czwartek będziemy już za Rzymem. Idziemy do bazyliki i oczy mi prawie wypadają. Żałuję, że nie potrafię w żaden sposób opisać i opowiedzieć piękna wnętrza. Wspaniałe rzeźby, kopuła, nagrobki papieży, podziemia z grobem Œw. Piotra. Marmury, złoto, zdobienia, a Polak jest papieżem. Znad Tybru ruszamy na wieczorne zwiedzanie. Najpierw Piazza Navona. Jestem o 18 tam gdzie miała być zbiórka (mieliśmy chwilę przerwy żeby obejrzeć fontannę 4 rzek Berniniego, więc biegałem po placu, a chciałem też kupić ładne kartki), ale nikogo nie ma. Krążę jeszcze następne pół godziny po okolicy, wśród pomalowanych, poprzebieranych dzieci (koniec karnawału), ale nikogo nie znajduję. Nie wiem gdzie poszli. Powoli robi się ciemno, a ruch na ulicach, podwaje lekkie zaniepokojenie. Wracam do autokaru, ale nie ma go. No i robi się nieciekawie. Przedstawiciel biura znowu w opałach. Powoli strach ustępuje. Kupuję mapę, dzwonię do autokaru i dowiaduję się, żę będzie tam skąd wysiadaliśmy, ale za 45 min. Na własną rękę idę więc jeszcze coś zobaczyć (Piazza del Poppolo, Via del Corso). Muszę jednak szybciej wrócić żeby tym razem nie narobić kłopotów. Siedzę sobie na murku na moście nad Tybrem i oglądam panie na skuterach. Za chwilę dobiega mnie gwizd. Grupa wróciła. Nie zobaczyłem Panteonu, fontanny Di Trevi (czyżbym nie wrócił do Rzymu) i Hiszpańskich Schodów. Pilotka była zdenerwowana, ale szczęśliwa, że wszystko w porządku. W autokarze przyjmuję telefon od Adama (jedyny w czasie całego wyjazdu telefon z Polski). Jestem smutny, że los coś mi daje a coś odbiera. Chciałem wielkim chaustem i wielkim pędzie połknąć jak najwięcej Rzymu, ale się zaksztusiłem. Wracamy na noc do Fiuggi. Jak zwykle bardzo miła kolacja, która trwa pewnie z godzinę i jest okazją do zwolnienia tempa i normalnych rozmów. Odczytują 15 nazwisk osób, które podejdą bliżej do papieża. Jako ostatnie nazwiska pilotka proponuje "największego pechowca" (ma na myśli austriackie cło i zagubienie), czyli mnie. Czuję się nieswojo, że ja będę mógł być tak blisko papieża. Zresztą zbytnio chyba nawet w to nie wierzę, zbyt mało realne. Wieczorem piszę te kilka kartek do Polski.




Spotkanie z papieżemDzień Piąty Środa
Wyjątkowo wcześnie trzeba było wstać. Chyba o 5.00. Wszystko ze względu na audiencję u papieża. W środy w Rzymie bywa większy ruch i pilotka zabezpiecza się na wypadek korków. Już przed ósmą jesteśmy na placu Œw. Piotra i wchodzimy do przydzielonego nam sektoru. Niestety cały czas jesteśmy w cieniu, a papież pojawia dopiero się punktualnie o 10.00. Zmarzliśmy solidnie. Ale co się działo to się działo. Najpierw widziałem z bardzo bliska, i papieża, i jego wehikulik i imponującą ochronę, która cały czas pilnie obserwowała trasę przejazdu. Po uroczystości (jako że akurat Popielec), było jeszcze posypywanie głów wybranych kardynałów popiołem. Po polsku było niewiele, a życzenia z okazji Dnia Kobiet poszły po włosku. No i przyszedł najważniejszy moment, w którym nasza grupka wybrańców mogła podejść aż do samego tronu papieskiego. Stałem jak słup soli, ale w końcu wykszusiłem z siebie pozdrowienia "w imieniu Poznaniaków". Odpowiedział z uśmiechem "O! Poznań". Ucałowałem jeszcze papieski sygnet i długo czułem się bardzo lekki - nigdy nie zapomnę tej chwili. Tak to grzesznik, choć może nie taki wielki (ale to już nie moja sprawa oceniać), miałem sposobność znaleźć się tak blisko jednego z największych autorytetów. WatykanAlbo więc nie jest ze mną tak źle, albo było źle i ma być lepiej. Po południu czekały nas dla mnie największe rzymskie atrakcje - pomniki starożytności. Wielkie posągi Kastora i Polluksa, jedyny konny posąg cesarza rzymskiego Marka Aureliusza, wilczyca karmiąca Romulusa i Remusa, a potem Forum Romanum. Niestety nie można było z najbliższej odległości obejrzeć resztek kolumn i starożytnych napisów. Teren jest ogrodzony, żeby do końca nie zniszczyć tych skarbów cywilizacji, ale w przyszłości po odpowiednim zabezpieczeniu będzie chyba możliwy spacer wśród tych ruin. Mam nadzieję tam wtedy być. Byłem w więzieniu mamertyńskim gdzie przetrzymywano Piotra i Pawła. Najwięcej czasu spędziliśmy wokół Colosseum podziwiając wielkość i kunszt starożytnych architektów. Niestety już nie zdążyliśmy wejść do środka. Miałem trochę więcej czasu żeby zobaczyć łuk triumfalny Konstantyna Wielkiego. I już powoli zaczynało zmierzchać i jechaliśmy do Fiuggi.




Dzień Szósty Czwartek
Tym razem lepiej się pospało. Jedziemy do Asyżu, a widok gór i górskich rzek zapierający dech. Apeniny. Nawet mnie budzą po drodze żebym patrzył a nie spał. Krajobraz z wysokimi wiaduktami i z rzadko rozsianymi po górach domkami rozciąga się na przestrzeni dziesiątków kilometrach. Nie piszę już o tunelach, bo to coś zwyczajnego. Tylko pierwszy jest atrakcją. Dojeżdżamy do Asyżu. Spacer w kierunku w bazyliki Św. Franciszka. Już po chwili orientuję się, że nie wziąłem aparatu (fotograficznego). Zbiegam na dół, ale autokar już znika, więc niestety, ale nie zrobiłem wielu zdjęć, które chciałbym zrobić. Na szczęście przed wejściem do zabudowań bazyliki pilotka tym razem na mnie czeka. To miłe z jej strony, ale ma już taki balast w postaci pracownika biura. Docieramy do starej piwnicy, w której nasz ksiądz odprawia mszę. Tym razem wszyscy obecni, ale nawet mam ochotę w niej uczestniczyć. Atmosfera jest szczególna. Już trochę znam życie bohatera tego miejsca i szanuję go. Po mszy brat Lucjan, franciszkanin który na codzień pracuje w Rosji oprowadza nas po skarbach bazyliki. Najpierw małym schodkami sprzed setek lat wchodzimy nagle do dolnego kościoła z bardzo starymi freskami Giotta. W powietrzu wyczuwa się (albo przynajmniej ja) wyjątkowość tego miejsca. Wspaniałe malowidła w tej jakby piwnicy. Nawet ślad po Rimininaszym świętym - biskupie Stanisławie (który został skazany przez Bolesława Szczodrego-Smiałego za zdradę, a został kanonizowany właśnie w tym kościele). Schodzimy jeszcze niżej odwiedzamy grób świętego Franciszka i salę pamiątek po nim. Wychodzimy po schodach na dziedziniec, a potem zwiedzamy kościół górny. Tu widać ślady trzęsienia ziemi w 1997 roku. Na sklepieniu brakuje fresków, które odpadając zabiły czwórkę zakonników (w tym Polak, który przyjechał do zakonu dwa tygodnie wcześniej). Po wyjściu z kościoła spacerujemy w kierunku ratusza małymi krętymi uliczkami. To piękne miasteczko. Czas nas jednak goni więc nie dochodzimy do samego centrum i schodzimy w dół. Zjeżdżamy autokarem do San Damiano, gdzie Franciszek spędził większość życia i gdzie zmarł. Tu oglądamy jedyny w swoim rodzaju kościółek w kościele. Jedziemy do San Marino. Główny punkt wycieczek dla Polaków. Co za wjazd. Oj stroma ta góra. Coraz ciekawszy krajobraz bo jesteśmy coraz wyżej. Wreszcie dojeżdżamy na parking. Tu jak się okaże będziemy mieć najwięcej czasu dla siebie. Najpierw pilotka prowadzi nas dla sklepu, z którym pewnie współpracuje od dawna. Wita nas głośny krzyk sprzedawcy i wariackie częstowanie różnymi trunkami. Nie pcham się tam. Szukam wina dla mojej szefowej. Sprzedawca ciągle krzyczy. Poleca wino - lepsze od mszalnego, po którym wszystkie grzechy odpuszczone, co wywołuje delikatny sprzeciw księdza w tylnych rzędach. Generalnie jednak bawi go również ta atmosfera i w jakiejś mierze daje się jej ponieść. Kupuję wino i wychodzę. Rodacy kupują kartonami. Piętnastolatka stara się o moje towarzystwo, żeby miała opiekuna i mogła zapalić świeżo nabytą zapalniczką. Nie podoba mi się to zbytnio i sam ruszam żeby zobaczyć co tu do zobaczenia. Już po chwili przystaję i wpatruję się w zachód słońca za panoramą gór. Wchodzę małymi uliczkami cały czas do góry. Dochodzę do tarasu widokowego. Jeszcze kilka zdjęć. Czegoś takiego dotąd nie widziałem, ale najpiękniejszy widok czeka na mnie na samym szczycie gdy robi się już ciemno. Miasto połyskuje w dole. Wietrznie. Ostatnie sklepiki zamykają i ludzi prawie nie widzę. Co za chwila. Jestem sam z daleka od wszystkiego, nawet od towarzyszy wycieczki. Potem dopada mnie strach czy aby zapamiętałem dobrą godzinę odjazdu, ale wszystko było w porządku. Chciałbym kogoś przywieźć do kawiarenek na szczycie San Marino i w sąsiedztwie zabytkowego kompleksu zamkowego przeżyć to jeszcze raz z kimś. To prawdziwe katharsis i zwieńczenie wycieczki. Na dole opowiadam moje wrażenia. Wszyscy robili zakupy. Nikogo nie interesowało miasteczko. Wypijam jeszcze jakieś niebieskie wynalazki w jednym ze sklepów. Sprzedawca jest bratem prowadzącego "Polityczne graffitti" w Polsacie. Wszędzie zaproszenia w języku polskim i polscy sprzedawcy. Jeszcze oglądam plakat Stinga, który będzie tu dwunastego w niedzielę (w Polsce będę na koncercie w poniedziałek trzynastego) i jedziemy do Rimini. Powoli dociera do mnie, że niestety to już ostatni nocleg w hotelu. Staram się dowiedzieć od hotelarza ile do morza. Wynika nieporozumienie, bo moje "morze" zrozumiał jako "miasto". Docieramy jednak do prawdy, a potem nad morze. Pierwszy raz widzę Adriatyk nocą. Nie czujemy się zbyt pewnie, bo młode grupy młodzieży zaczynają się budzić do życia. Jeszcze przed hotelem kobieta po pięćdziesiątce opowiada anegdotę z życia o "biciu konia" i idziemy spać. Jutro się dowiem, że wielu starało się jeszcze wykorzystać maksymalnie ostatnią noc.




Dzień Siódmy Piątek
Wstaję wcześniej. Idę jeszcze pospacerować nad morzem. Wielka plaża, mnóstwo hoteli. Chyba wolałbym jednak wypocząć w bardziej ustronnym miejscu. Zbieram muszelki dla siostrzeńca - w Polsce takich nie ma. Miły chłód poranka i słoneczko, ale po kilkunastu minutach robi się taka mgła, że nie widać na 10 metrów. Po pierwszym naprawdę włoskim śniadaniu kontynentalnym tj. bułce i malutkim dżemiku pakujemy torby już na dobre. Wyjmiemy je dopiero w Polsce. Przejazd do Wenecji jednak trochę trwa. Wreszcie dojeżdżamy. Cieplutko. Mam ochotę spacerować w krótkim rękawku, ale przestrzegają przed wiaterkiem na kanałach i słusznie. Wsiadamy do vaporetto - wodnego tramwaju. Co za miasto, nie ma ulic. Płyniemy. Co chwilę z jednej lub drugiej strony kanału przystanki. Ludzie wsiadają, wysiadają. Jadą do pracy, do szkoły. Powoli wyłania sią Kanał Wielki. Mnóstwo zabytkowych domów i pałacyków. Boczne uliczki z pięknymi mostkami, ale my płyniemy na plac św. Marka - na ostatnim przystanku wysiądziemy. Po drodze tłok na wodzie: tramwaje, gondole z Japończykami (to droga atrakcja - podobno 100 USD na godzinę), taksówki wodne, łodzie transportowe. Ostatnie łyki tej wyjątkowej włoskiej atmosfery i to Wenecjajeszcze w takim mieście. Docieramy do miejsca przeznaczenia. Tłoczno, mnóstwo turystów i piękna pogoda. Oglądam z bliska Pałac Dożów, zerkamy na Most Westchnień przez który prowadzono skazanych na śmierć i wchodzimy na plac św. Marka. Ile tu gołębi. Myślę - właściwie nie mam szans uchronić się przed atakiem z góry, ale jednak nic takiego się nie stanie. Wchodzimy do bazyliki. Wyjątkowe mozaiki, tak stare przedstawienia biblijne, kunszt żyjących setki lat temu. Posadzka pofałdowana. Ziemia opada, woda wygrywa bitwę. Powoli Wenecja się topi. Dwa razy do roku nawiedza ją tzw. wysoka woda. Poziom podnosi się miejscami ponad metr. Wracam do bazyliki. Na końcu oglądamy arcydzieło złotników z Konstantynopola ukradzione przez krzyżowców - złoty ołtarz, który powala pięknem ze scenami biblijnymi. Wszystko ze złota i mnóstwo szlachetnych kamieni: pereł, rubinów, szafirów. Jaka szkoda, że tak szybko musimy iść dalej. Mamy chwilę wolnego czasu. Pilotka załatwia restaurację. Obchodzę plac i kilka uliczek. Nie udaje się wejść na dzwonnicę, bo już zamykają. Idziemy do włoskiej restauracji. Zamawiam pizzę żeby coś się najeść - inni tortellini lub spaghetti. Smakuje. Raczymy się do tego winem. Wypijam może szklankę. Andrzej zauważa, żę kręci mu się w głowie. Za chwilę cała grupa robi się bardzo hałaśliwa. W świetnym humorze opuszczamy lokal. Okazuje się, że wracam już na tramwaj. Nie będzie spaceru do mostu Rialto. Zbyt mało chętnych (ja i pilotka). Na szczęście działa wino, bo byłbym zły. Czekam długo na nasz stateczek, ale nasz numer nie przypływa. Okazuje się, że musimy wrócić z przesiadką. Jeszcze raz mam okazję zobaczyć kanały Wenecji, robi się mglisto i chłodno. Koło 19.00 autokar rusza w drogę do Polski. Robimy mały wieczorek gitarowy i chóralne śpiewy. Później jednym okiem oglądam puszczony dla nas film "Skrzypek na dachu", ale zasypiam. W nocy na stacji benzynowej robimy zakupy i dalej w drogę.


Dzień Ósmy Sobota
Właściwie czuję się całkiem dobrze, jak na przejechanie takiej odległości. Nad ranem kupuję jeszcze na czeskiej stacji benzynowej ulubione Pilsner Urquell. Znowu przejazd przez pokryte ciągle śniegiem polskie góry. Chciałoby się jeszcze tu trochę pobyć. Jedziemy, jedziemy. Pod koniec podróży podziękowania, wymiany adresów i trochę żal, że już koniec. O 15.30 jesteśmy koło ronda Kaponiera. Pożegnanie, wysiadam i znowu muszę myśleć co na obiad.


Jeśli potrzebujesz przewodników lub map po Włoszech zajrzyj tutaj.




piątek, 05 sierpień 2011 11:38

Medulin, Pula, Rovinj

lipiec 2000

PrementuraNasza wycieczka do Chorwacji została dokładnie zaplanowana jakieś dwa dni przed wyjazdem. Powodem bezpośrednim była polska nieznośna pogoda - nawet jak na tutejszy klimat wyjątkowo zimny lipiec. W związku z powyższym podjęliśmy męską decyzję żeby jechać tam gdzie będzie trochę cieplej - plażowanie w kurtkach w Mielnie straciło na atrakcyjności. Tym sposobem Rafał, Arniec, Jarosław i ja zapakowaliśmy się w wygodną Toyotę Avensis zrobiliśmy wielkie zakupy (łącznie z namiotami, karimatami i jedzeniem) i ruszyliśmy na południe.


 

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Puszczykowie, aby na ostatnią chwilę wykupić obowiązkową zieloną kartę. Rafał dzielnie prowadził furę rodziców, którzy w tym czasie wypoczywali też nad Adriatykiem, ale po stronie włoskiej. Właściwie cały czas padało, ale humory nam dopisywały, bo porwaliśmy się bez wielkiego przygotowania na dosyć daleką wyprawę. Granicę z Czechami przekroczyliśmy w Boboszowie. Kupiliśmy trochę koron i szylingów (autostrady w Czechach i winietki w Austrii). Krętą jak rzadko drogą, aż do skręcenia żołądka, jechaliśmy w kierunku Brna. Pogoda się nie zmieniała, a na postojach w czasie zajadywania się smacznymi bułkami z szynką i żółtym serem (zagryzanymi pomidorami) marzliśmy. W Austrii nie było już wyboru i trzeba było się ubrać w cieplejsze rzeczy. Miny nam trochę rzedły. Po tylu godzinach jazdy nie byliśmy w stanie uciec przed tym niżem, który wygonił nas z Polski. Jazda przez Austrię sama przyjemność. Szerokie, kilkupasmowe autostrady, widoki gór.


Spalone plecyRzymski amfiteatr w PuliPrzez Słowenię też dobrze się jechało, ale co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przy bramkach, gdzie kasowano nas za przejazd (marki albo SIT-y - słowackie tolary). Przy okazji warto wspomnieć, że niby taka Słowenia, a gdzie nam do nich z naszymi dziurami w asfalcie. Droga wiodła wśród malowniczych niewysokich gór. Wreszcie pojawiło się słońce. Pierwszym punktem wycieczki miała być Jaskinia Postojna, nalegałem żeby to zobaczyć. Skręciliśmy więc z głównej drogi i rozprostowaliśmy nogi na słoweńskiej ziemi. Turystów wszelkiej maści było pełno, a kolejka do kasy też niezbyt zachęcająca. Poszliśmy najpierw zobaczyć ile kosztują bilety i tu konsternacja - ok. 25 DM. Niby niewielka kwota, ale my przecież przygotowani byliśmy na kwotę z pięć razy niższą. Jeszcze chwilę w swojej zapalczywości chciałem tam wejść, ale chłopcy rozsądnie mnie przekonali, że cały wyjazd przed nami. Jeszcze mała przygoda z brzoskwiniami, na które zabrakło mi SIT-ów (któryś z chłopaków dał "mara") i z kwaśnymi minami (co nas czeka jeśli tak trudno na początku) pojechaliśmy dalej. Na granicy słoweńsko-chorwackiej musiałem jeszcze znieść kolejne upokorzenie - Niemca, który w kantorze (Arniec wymyślił nową nazwę na chorwackie kuny tj. kunie) wepchnął się przede mnie do kolejki, ale że miał niezły plik "mara", a moja znajomość niemieckiego niewielka, poddałem się.

PrzestrzeńChorwacja przywitała nas słońcem i krętymi dróżkami. Rafał po chwili jazdy miał już dosyć (wszak siedział za kółkiem kilkanaście godzin, w tym noc) kierowania i w ten sposób wsiadłem za kierownicę "toyi". Stresik miałem niezły, bo zakręt gonił zakręt a droga wcale już nie była szeroka, ale samochód prowadził się doskonale. Rafał ulokował się na moim miejscu z tyłu, aby trochę odpocząć. Toyota sunęła na południe w kierunku Rijeki. Wreszcie tam dojechaliśmy, a naszym oczom ukazał się piękny widok na Adriatyk i zatokę. Mało mi gały nie wyszły, a Rafał strofował mnie żebym jednak patrzył na drogę, co wzbudziło we mnie wielki żal, że nie mogą połykać oczami tych krajobrazów. Tymczasem pogoda znów się zrobiła polska. Lało jak z cebra. Wycieraczki miały masę roboty, a w nas zgasła nadzieja, że można uciec od przeznaczonego nam na urlop deszczu i zimna. Rafał rozkazał jazdę do Puli choć ja chciałem jechać do Rabaca (dopiero potem przyznałem mu rację). Zdziwiliśmy się jednak, gdy naU Maniego - Medulin drogowskazach pokazało się nasze miasto docelowe. Mieliśmy do przejechania jeszcze kawał drogi, a wszyscy po jeździe byli już nieźle zmęczeni. Mój pilot Jarosław urządzał sobie mimo woli doskonałe drzemki. Samochód mknął wśród deszczu i pluchy nach Pula. Pierwszą przygodę na miejscu miałem ja. Dojeżdżając do jednego ze skrzyżowań dojrzałem jakiegoś menela, który przechodził w dziwnym miejscu przez jezdnię. Chciałem go trochę pogonić, gdy nagle menel okazał się kierującym ruchem policjantem w okropnym szarym płaszczu, który wziąłem za ubiór kloszarda. Ledwo przed nim wyhamowałem. Zresztą objazd, który zafundowałem po Puli był w ogóle emocjonujący. Najpierw nie mogłem wjechać na rondo, choć to my byliśmy na głównej, a po paru minutach jakiś Włoch czy Chorwat wyjechał tuż przed nasz wóz. Chciałem już dać spokój dalszemu prowadzeniu, bo i ruch był za duży i zmęczenie, ale Rafał też już nie chciał się za to brać. Ostatnim epizodem mojego prowadzenia było pierdalnięcie w betonowy murek okalający parking przy kampingu. Na szczęście nic się nie stało. Tym mocnym akcentem zakończyliśmy naszą 21-godzinną podróż.

Staliśmy na chorwackiej ziemi, nad niebieściutkim morzem i przy polu namiotowym. O nie do wiary!
Zrobiło się tak cieplutko i słonecznie, że z ochotą wypełzliśmy z samochodu. Jedni poszli od razu na lody inni zastanawiali się co dalej. Poszliśmy zobaczyć kemping. Pierwszy raz przejrzeliśmy się w złocistych odblaskach czyściutkiego morza. Aż chciało się tam od razu zostać. Na chłodno rzecz biorąc stwierdziliśmy, że jednak trochę za cicho tam i mało atrakcji - zresztą było dosyć daleko od samej Puli. Po przejrzeniu przewodnika Pascala, podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Medulina, gdzie ponoć było "coś" dla takich jak my. Faktycznie. Po dojechaniu na miejsce wiedzieliśmy od razu, że to jest to! Gromady ludzi maszerujące uliczkami i pełne pole namiotowe. Załatwiliśmy formalności związane z zameldowaniem i ruszyliśmy szukać miejsca na nasz obóz. Wybraliśmy najbardziej odległy półwysep z widokiem na morze i góry. Ach! Co za powietrze, jak ciepło!

Kemping MedulinWarto było męczyć się całą noc! No i zaczęło się. Rozbiliśmy namioty. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie fakt, że namiot Rafała (sam go wybrał) i Arnieca okazał się odpowiedni nie dla dwóch ale dla jednej osoby i to najlepiej przed pierwszą komunią. Ostatecznie Rafał spał na dworze, bo było tak wygodniej (tylko raz w nocy padało więc chłopaki musieli się razem gnieść), a większa część ciała Arniego w namiocie. Ja z Jarosławem spaliśmy w miarę w komfortowych warunkach, choć nad ranem słońce było tak silne, że w namiocie nie można było wytrzymać. Z czasem zdobyliśmy cały szereg doświadczeń, jak sobie z tym radzić. Wyjazd upływał pod znakiem wesołych wieczorów (pokaźną część naszych zakupów w Polsce stanowiła łódka BOLS), często tanecznych i późnych pobudek. Dyskoteka była całkiem niezła. Najpierw ludzie bawili się na dworze, gdzie zespół podawał najnowsze hity (dobre oryginalne wykonanie), a później impreza przenosiła się do lokalu. Piliśmy dobre chorwackie piwko Ożujskoje. Nie ma to jak chorwackie kamieniste plaże
Aromatu wieczorowi dodawały ładne tancerki. Rafał usiłował jedną z nich poznać. Okazało się ku naszemu zdumieniu, że wszystkie fordanserki przyjechały z Polski. Tak upływała noc, a w dzień wylegiwaliśmy się na rozgrzanych kamorach. Bez klapek ciężko byłoby maszerować po brzegu czy do wody (nota bene Jarosława klapki po kilku dniach spodobały się chyba komuś, bo wychodząc w wody ich nie znalazł!). Przyjemne było leżenie na powierzchni wody nie musząc ruszać ręką czy nogą, nie mówiąc o głowie. Kolorytowi wszystkiemu dodawały panie bez staników. Tak to wspólnie radowaliśmy się tym wspaniałym słońcem i czyściutką wodą. Zakupiliśmy nawet maskę z rurką i z zachwytem buszowaliśmy pod wodą. Wyjątkowego odkrycia dokonał Arniec powołując do życia nowy gatunek fauny - brązową rybę. Trzeba przyznać że było to stwierdzenie całkiem na miejscu, bo faktycznie gdzie niegdzie na dnie morza widać było coś przypominające naszą zwyczajną kupkę). Co bardziej wrażliwych przepraszam za ten szczegółowy opis, ale był on konieczny dla niewtajemniczonych.

Jednym z ciekawszych momentów wyjazdu był wyjazd do Premantury (tam Rafał odkrył miejsce, w którym to był). Z Jarosławem zrobiliśmy długą i męczącą wycieczkę na ostatni cypel półwyspu. Nagrodą miały być (przynajmniej dla mnie) dwie Polki, ale jak to bywa nie było ich. Za to mieliśmy inne wrażenia. Wspaniały bar w stylu safari z drogimi, pysznymi kanapkami. Skaczący do wody z 14 metrowej skały śmiałkowie i wreszcie widok na pełne morze (taka właśnie jest Chorwacja, że często widokiem sięgnąć można do zatoki albo okolicznych wzgórz). Rafał z Arnim w tym czasie plażowali i fotografowali oczami inne atrakcje natury.


Dzwonnica RovinjWróćmy do Medulina. Rano maszerowaliśmy do sklepu po zakupy i niepoprawnie się obżeraliśmy. Tylko z herbatą był trochę kłopot ale z czasem i tę przeszkodę pokonaliśmy. Na obiady chodziliśmy do miasta. Raz tylko przyrządziliśmy na polu kiełbasę grillową, którą kupiliśmy w mięsnym na polu. Była gdzieś dwa trzy razy droższa od kiełbasy w Polsce, ale okazało się że w smaku po prostu pyszna (obsługujący po złożeniu przez nas zamówienia włączył na zapleczu maszynę i wykręcił tylko kiełbas ile sobie zażyczyliśmy.


Co do obiadów w mieście to zaprzyjaźniliśmy się z pewnym restauratorem o wdzięcznym imieniu Mani (nie money!), który serwował nam smakowite jedzenie, a po nim raczył od firmy śliwowicą. Zwiedziliśmy Pulę. Piękne miasteczko. Obejrzeliśmy amfiteatr rzymski z I w n.e., łuk triumfalny nieco młodszy i najstarszą świątynię Augusta. Tak to spełniłem się co do atrakcji historycznych. Pochodziliśmy sporo malowniczymi uliczkami miasta. Na starówce pełnej turystów zjedliśmy obiad i wypiliśmy kawy (no ja herbatę, z którą ciągle miałem problem, bo pijają tam chyba zwykle owocowe). RovinjJeszcze zażyliśmy małej kąpieli w fontannie i wracaliśmy do naszego Medulina. Wszystko co dobre się kończy i nasz wyjazd dobiegł końca. Okazało się, że źle obliczyliśmy koszt pobytu i gdyby nie Rafała karta i bankomat byłoby z nami kiepsko. Ostatecznie zjedliśmy ostatni posiłek u Maniego i pojechaliśmy zobaczyć po drodze jeszcze jedno miasto Rovinj. Przeurocza starówka. Wąskie, stare uliczki. Weszliśmy na dzwonnicę wieży kościelnej skąd ujrzeliśmy piękną panoramę miasta. Pospacerowaliśmy wśród jachtów na przystaniu przypominającej w Saint Tropez w miniaturze i ruszyliśmy do Polski. Podróż była męcząca. Trochę wigoru dodały zakupy w strefie wolnocłowej. Później trochę się denerwowaliśmy czy starczy środków na karcie Rafała, gdy płacił nią za paliwo, ale wszystko skończyło się dobrze. Wprawdzie trochę pogubiliśmy się w Czechach i prowadząc zamykały nam się oczy (mnie i Rafałowi), ale szczęśliwie dotarliśmy do Poznania. Się działo.

Ciekawe przewodniki i mapy dotyczące Chorwacji znajdziesz tutaj.




piątek, 05 sierpień 2011 11:37

Sahara i góry Atlas

marzec 2002

14.03.2002
TunezjaNieoczekiwanie jestem w Tunezji w Hammamecie. Od czwartku, gdy zapadła decyzja minął zaledwie tydzień. Niestety tym razem prezes nie wyłożył pieniędzy. Zrzutę (czyt. pożyczkę) zrobili Ela (z pieniędzy firmowych, Zbyszek i mama (dolary). Wstałem o 5.oo rano. O 6.3o ruszyliśmy Lechem (z p.Kazimierzem - powtórka z Egiptu) do W-wy. Szybka przesiadka do autobusu, odprawa paszportowa i lot. Najpierw nad kołdrą z chmur. Potem wysoko nad widocznymi polami, lasami (standarowa wysokość 10.000 metrów). Siedziałem przy okienku, bo Tunezyjczyk, który nie miał ochoty się przeciskać pozwolił mi to miejsce je zająć.
Sam często wychodził na Rothmansa(?!). Po jedzeniu, gdy już wytarłem sobie usta papierową chusteczką nagle Tunezyjczyk sięgnął po nią.


Oddarł sobie połowę. Zastanawiałem się czy on nie widział, że już ją używałem, ale nawet gdyby tak było i tak by to dla niego nie grało roli. Po chwili bez pytania wziął sobie drugi kawałek chusteczki. Tym razem zaciekawiony obserwowałem spod oka co robi. Zwijał je na kształt tamponu i pakował między zęby. Chyba krwawiły mu dziąsła... W ten to sposób na wstępie przekonałem się o różnicach kulturowych. Na walizki czekaliśmy około godziny, ale nie denerwowałem się jak niektórzy. Wmawiałem sobie, że rozumiem różnicę między ludźmi Zachodu, a Polakami, a Arabami i ich stylem pracy. Monastir
Tak naprawdę nie śpieszyło mi się, bo temperatura na dworze wynosiła 26°C, co było na pewno o kilkanaście stopni więcej niż w Polsce (Poznań pożegnał mnie deszczem ze śniegiem). Z Tunisu pojechaliśmy do miejscowego kurortu Sidi Bou Said. Sporo parek (cieplej ubranych od nas rozochoconych słońcem) przesiadujących w malowniczej kafejce z widokiem na morze, port, a wszystko to na dużym wzniesieniu. Zaserwowali nam herbatę miętową z pinią. Wracając pstryknęliśmy trochę zdjęć. Jestem nawet miło zaskoczony urodą tutejszych dziewcząt. Nie wiem czy nie przekraczam pewnych granic gapiąc się na nie. Nota bene w naszej grupie jest kilka młodych dziewcząt, ale raczej żadna z nich. Z Sidi Bou Said pojechaliśmy do Hammametu. Jesteśmy zakwaterowani w niezłym hotelu Nahrawess****. Tu też Kazimierz nie mógł otworzyć swojej walizki. Gdy wreszcie zamek puścił wykrzyknął ze zgrozą, że to nie jego walizka. Szczęście w nieszczęściu kobieta (rzeczy w torbie na to wskazywały) wyjechała również z Eximem więc była duża nadzieja, że jest też w naszej grupie. Tak też było i przygoda zakończyła się na śmiechu i wykrzywionym otwieraczu do butelek, który przyczynił się do odkrycia zagadki. Na kolacji, gdy poczułem zapach arabskiego jedzenia trochę się wystraszyłem, bo organizm pamiętał zapach i kojarzył z nim moje męki egipskie. Wypiliśmy z Kazimierzem po pół Tyskiego i zaraz idziemy spać. Zadzwoniłem do Kaśki, ale.... tylko nagrałem się na skrzynkę.
To był długi dzień. Jest 23.oo. Chciałem jeszcze posiedzieć z dziewczynami, ale gdzieś się zmyły.


15.03.2002
To nie był super dzień. Cały czas gonitwa po hotelach, po prostu praca, którą wykonywałem jednak od niechcenia. Z Hammametu pojechaliśmy do Sousse (hotel Riadh Palms****). Nie mam co ze sobą zrobić i większość czasu spędzam z Kazikiem. Jakoś nie mogę się znaleźć w towarzystwie. Było ciepło w ciągu dnia choć wiało. Chyba trochę się przegrzałem, bo strasznie marzłem wieczorem



16.03.2002
Amfiteatr rzymski - El JemWstaliśmy o 6.oo rano, bo program dnia miał być bogaty. Z Sousse pojechaliśmy na południe do El Jem zobaczyć amfiteatr rzymski. Byłem zachwycony. Bardzo dużo zostało, a najlepsze że praktycznie cały jest udostępniony zwiedzającym. Biegałem z aparatem (1 DT - fotografowanie) zaaferowany. Po wyjściu z amfiteatru pewien Arab nad wyraz nachalnie chciał mi sprzedać mapę. Można rzec, że lekko mnie nią uderzył w klatkę piersiową.
Odszedłem szybko zniesmaczony w kierunku autobusu. Po chwili zauważyłem brak mojego długopisu (z którym zdążyłem się już zaprzyjaźnić) w mojej kieszonce noszonej na szyi. Był to prezent, który dostałem rok czy dwa lata temu w urodzinowym prezencie. Wróciłem więc i zauważyłem jak następuje innych turystów. Nie byłem pewien czy mi go ukradł, czy może zgubiłem go gdzieś wcześniej. Podszedłem do niego i bezradnie bez składu i ładu coś klepałem, ale po chwili już wiedziałem że mi go ukradł, a za moment zauważyłem Parkera przypiętego do jego kurtki.
Był na tyle bezczelny, że nazwał go souvenirem. Nie było mowy żebym mógł odpuścić i po chwili zdenerwowany, ale szczęśliwy wracałem z długopisem do autokaru. Po drodze kupiłem zamówione przyprawy curry, szafran i inne. Z El Jem pojechaliśmy w okolice Gabes, gdzie oglądaliśy oazę, tzw. morską (prawdopodobnie było za dużo czasu do obiadu). Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Matmaty.
Zatrzymaliśmy się obejrzeć "księżycowy krajobraz". Krajobraz księżycowyRzekomo kręcono tu Gwiezdne Wojny, ale tak naprawdę było to gdzie indziej. Ale widok piękny. Sfotografowałem małego wielbłąda, który przywiązany za nogę zarobiał dla właściciela. Pojechaliśmy na obiad do hotelu Diar El Berber****. Wkomponowany w skały, stylizowany na groty Berberów, ale bardzo luksusowy. Później zajrzeliśmy do rodziny berberyjskiej. Jest tam prąd i woda, ale nie chce mi się wierzyć żeby na stałe tam mieszkali. Tym bardziej, że z tyłu za górą widziałem w dole inne okafalkowane wejście z anteną satelitarną. Opuściliśmy Matmatę i skierowaliśmy się do Douz - miasta, za którym zaczyna się piaszczysta pustynia. Resztę dnia spędziliśmy na innych atrakcjach. Najpierw pływaliśmy w krytym basenie ze zbyt ciepłą wodą (trudno było dłużej pływać). Część ludzi kąpała się też w basenie zewnętrznym (tu z kolei woda była bardzo zimna). Po kolacji, na której serwowano wino Haut Mornag zostałem na dole. Trochę mnie chyba wzięło, bo kupiłem dziewczynom następne. Nie było najtańsze. Potem siedzieliśmy przy basenie gdzie pito i hałasowano.
Trochę pogadaliśmy, ale byłem już nieźle wstawiony. Wróciłem do pokoju budząc z konieczności Kazika.


17.03.2002
To był dzień pełen wrażeń. Zaczęło się od lekkiego bólu głowy po winie i słabego śniadania (fatalna jajecznica), ale potem było już tylko coraz lepiej. Najpierw pojechaliśmy polatać. Zostałem wyróżniony i jako pierwszy ubrałem się w kombinezon i z pomocą Włocha - pilota oderwałem się od ziemi na motolotni. Huk był spory, ale radość i adrenalina na wysokim poziomie. Najpierw darłem się z emocji, że super, że lecę, że nie mam jak i z kim się podzielić. Potem spokojnie, ale raczej mocno się trzymając oglądałem okolicę. Przelatywaliśmy nad piaskami pustyni, starą częścią miasta pochłoniętą przez Saharę. Oglądałem z góry domy lub raczej zabudowania, wspaniały gaj palmowy i nasze hotele.
Zastanawiałem się przy tym wszystkim czy coś będę czuł jak gruchnę z tej wysokości na ziemię. Drzemka w cieniu Clio - Douz
Po około 10 minutach lotu, nad wyraz łagodnie wylądowaliśmy. Po mnie była jeszcze spora kolejka amatorów mocnych przeżyć. Za tę atrakcję zapłaciłem 35 dinarów (ok. 25 USD). Po powrocie do hotelu szybko się pakowałem, bo rzeczy miały już być w autobusie, a my przygotowywaliśmy się do wyprawy na wielbłądach. Ubraliśmy się w suknie i szmaty na głowy (1 DT). Za przyjemność przejażdżki na wielbłądzie - 10 DT. To jest mimo wszystko dosyć tanio. W Egipcie zapłaciłem prawie trzy razy tyle i było dwa razy krócej, ale tam pod piramidami. Nuri (nasz pilot) zapakował mnie na białego wielbłąda, którego nikt nie chciał dosiąść, bo był nieco "obśrupany". Na trasie prezentował się nieźle i był całkiem duży. Zaprowadzili nas między piaskowe wydmy, gdzie czuć było już trochę ducha pustyni. Zrobiliśmy sobie serię zdjęć i wróciliśmy. Nie dałem napiwku chłopakowi, który prowadził wielbłądy i teraz trochę mi głupio przed sobą samym. Sądziłem, że skoro zapłaciłem 10 DT, to wszystko zostało opłacone. Błąd. Za każdy drobiazg liczą na napiwek. Po obiedzie, który był w sąsiednim hotelu Sahara Douz ruszyliśmy w kierunku słonego jeziora. Tam autokar zatrzymał się i kupiliśmy róże pustyni (Sting - Desert Rose). Wyschnięte jezioro jest płaskie jak patelnia i tylko od strony północnej ograniczają je wzgórza. Następnym etapem było miasto Tozeur. Bardzo mi się spodobało, bo jest tu chyba trochę czyściej i ładniej niż w miejscach, które dotąd widziałem (nie licząc miejscowości nadmorskich). Zobaczyliśmy Ogród Botaniczny i Zoologiczny.
Wspaniały przewodnik (znowu nie wpadłem na czas, żeby dać mu jakiś grosz), który zabawnie opowiadał o roślinach i zwierzętach, a na koniec zorganizował małe show. Wielbłąd pił Coca-Colę, a sam układał na głowach (ale również na bluzkach, rękach) uczestników wyjazdu skorpiony, warany, salamandry i inne boże stworzenia. Sahara w Douz
Dotarliśmy wreszcie do hotelu (Palm Beach*****). Pierwszym etapem było znalezienie bankomatu w mieście (gotówka już się skończyła). Poszliśmy więc z zawsze chętnym na przechadzki Kazimierzem do miasta. Po drodze pytaliśmy, którędy należy iść i słyszał to pewien młody dorożkarz, nie dawał nam spokoju i koniecznie chciał nas tam zawieźć. Ostatecznie zgodził się na proponowaną przez nas bardzo małą sumę. Trochę rozmawialiśmy po drodze i ostatni mój przyjacielski tekst urwał się, gdy koń z dorożką huknął w stojące na poboczu całkiem nowe BMW. Na szczęście nic się (chyba) nie stało.
Wracając kupiłem wreszcie kartki i pamiątkę dla Kasi (symbol berberyjski). Po super-kolacji byłem jeszcze raz w mieście (tym razem pieszo, bo dorożek już nie było i w towarzystwie ekipy młodych), ale wieczorem nic się już nie działo. Muszę jeszcze dodać, że obejrzałem w hotelu taniec brzucha przy akompaniamencie arabskiego zespołu.


18.03.2002
ChebikaPobudka o 6.oo rano. Przed 8.oo podjechały pod hotel Toyoty Landcruisery koloru białego. Wpakowaliśmy się do nich po 6 osób. Dojechaliśmy asfaltem do pasma gór Atlas. Tam kawałek przespacerowaliśmy się (Chebika) i wsiedliśmy dalej.
Jeepy zatrzymały się jeszcze przy wodospadzie Tamerza i zniszczonym przez ulewy mieście. Najciekawsza była ostatnia faza przejażdżki, gdy pędziliśmy po pustyni stepowej obijając się o ściany i dach samochodu. Niesamowite wrażenia. Zjedliśmy obiad w restauracji w małej miejscowości i zapakowaliśmy się do autokaru, który już na nas czekał. Po drodze do Monastiru zobaczyliśmy jeszcze Kairouan - wielki meczet. Dojechaliśmy do celu trochę zmęczeni po 18.oo. Po kolacji jak zwykle podlewanej winem poszliśmy do baru na lotnisko. Grupa była mocno rozczarowana, gdy okazało się, że to zwykły bufet, w którym serwują alkohole. Wypiłem z Piotrem i Karolem ze Szklarskiej po trochę BUCHY (potem dowiedzieliśmy się, że to wódka z fig). W hotelu rozkręciliśmy dyskotekę i do drugiej trwały tańce.


19.03.2002
Ciężko mi było wstać po wczorajszym, ale musiałem skoro chciałem zjeść śniadanie. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po przebudzeniu było wypicie reszty Coca-Coli. Wziąłem chłodny prysznic i mniej więcej doszedłem do siebie. Po śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie hoteli w Monastyrze. Dostaliśmy godzinę wolnego na zobaczenie miasta: mauzoleum Bourgiby, medina - stare miasto, twierdza (wstęp 2 DT + 1 DT za fotografowanie, którego jednak już nie miałem więc nie zapłaciłem).
Potem znowu gonitwa po hotelach w Sousse. Teraz czekam na kolację.Przydrożny grill
Zapomniałem napisać, że obiad jedliśmy w hotelu Amir Palace***** w Monastyrze, a potem pół godziny wylegiwaliśmy się na plaży przy basenie.
Ciekawostka! W pokoju hotelowym nie mogliśmy uruchomić telewizora. Zgłosiliśmy fakt w recepcji, ale osoba która miała coś poradzić nie przyszła, więc zszedłem jeszcze raz im przypomnieć. Usłyszałem, że możemy uruchomić telewizor pod warunkiem, że uiścimy kaucję 30 DT. Zapowiadało się, że tym razem w ogóle nie obejrzymy telewizji, ale padała jeszcze jedna propozycja: "Przyjdzie człowiek z pilotem i uruchomi telewizor" (który ma cały czas grać).

No i oglądam TV Polonię. Ekipa zbiera się w jakimś pokoju chwytając dzień lub raczej noc. Ja, nie.


20.03.2002
No i się wyspałem, ale tym samym straciłem może dobrą imprezę. Poszedłem po śniadaniu na plażę. Poleżałem sobie, a od czasu do czasu wskakiwałem do wody dla ochłody (temperatura wody podobna do tej w Bałtyku, więc nie tak najgorzej). Po kilku godzinach pojechaliśmy na obiad do super hotelu Palm Marina*****. Potem obejrzeliśmy Port El Kantaoui. Bardzo malownicze miejsce. Przypomina porty w południowej Francji czy Chorwacji. Spacerowaliśmy z Dorotą. Zawieźli nas do Sousse, gdzie raczej kupowaliśmy niż oglądaliśmy. Wróciliśmy dorożką.
Trochę piecze mnie gęba. O 20.oo mamy wieczór pożegnalny - kolacja i potem jakieś atrakcje (taniec brzucha). Jutro pobudka 2.45. Wylot z Tunisu 7.3o.


21.03.2002 Epilog
Dziecko na ulicach SousseReklama dla polskiego turystyMiało już nic więcej nie być napisane, ale jeszcze muszę parę słów dodać. Sama kolacja i taniec brzucha nie porwały zmęczonych już mocno uczestników wycieczki. Po zakończeniu części oficjalnej pożegnania udałem się wraz z kilkoma nie usatysfakcjonowanymi do dyskoteki w hotelu Marhaba Beach. Zresztą chyba byliśmy w dwóch dyskotekach. Trochę potańczyliśmy i już musieliśmy wracać, bo zrobiło się już po drugiej. Wróciłem mocno wstawiony do pokoju, ale z drugiej strony cieszyłem się, że nie będę musiał już spać, bo zaraz pobudka. Położyłem się więc tylko na chwilkę... Po minucie czy dwóch był telefon - budzenie. Kazimierz wstał i zszedł z walizką na śniadanie. Tym razem nie miałem najmniejszej ochoty na jedzenie, a nie chciałem zbytnio żeby mój towarzysz oglądał moją zmęczoną nocą twarz.
Nie wiem jak to się stało dość, że obudził mnie telefon. Nie miałem go ochoty odbierać, ale był tak nachalny, że znalazłem w sobie siłę. W słuchawce usłyszałem zdenerwowany głos Kazika, że wszyscy już siedzą w autokarze i zaraz wyjazd. Podobno próbował mnie budzić już drugi raz. Tym razem galopem (nie musiałem się ubierać) znalazłem się w autokarze. Głos miałem bardzo niski jednoznacznie wskazujący. Próbowałem usnąć w autokarze, ale miałem problemy. Ostatecznie jednak obudził mnie głos dobiegający z głośników informujący, że dojeżdżamy do Tunisu. Odprawa przebiegła szybko. Zdążyłem jeszcze wymienić ludziom dinary na euro, wejść do kibla i zaraz siedzieliśmy w samolocie. Tu również miałem problemy z zaśnięciem. Co chwilę się budziłem, a arabski pilot co jakiś czas wpadał w dziurę, by po chwili wznieść się znowu w górę. Byłem prawie pewien, że oto nadszedł wreszcie ten dzień, gdy przypieczętuje lot samolotem haftowaniem. Oczywiście śniadania nawet nie dotknąłem, co zbytnio Kazika nie zdziwiło. Do ostatnich chwil lotu nie byłem pewien czy dolecimy - góra, dół, góra, dół. Dokonywałem mistrzowskich operacji samokontroli, aby nie splamić się rzyganiem. Zatrzymanie samolotu było dla mnie prawdziwym szczęściem. W Warszawie powiało chłodem, zarówno w atmosferycznym sensie słowa, jak i przy pożegnaniach. Wszyscy już byli myślami gdzie indziej. Kupiliśmy w Orbisie bilety na pociąg i dotarliśmy na Centralny. Wlokłem za sobą walizkę, która chybotała się na dwóch kółeczkach. Kazik bez świadków nie miał litości - "Panie Arku - pije się z umiarem!!!" - gadanie. W takiej sytuacji jak moja chciało się pić bez umiaru. Musieliśmy sporo czekać na pociąg do Poznania. Wykorzystałem czas na rzyganie i zakup tabletki na ból głowy. Było bardzo ciężko. W pociągu wreszcie zasnąłem mocniej i obudziłem się prawie trzeźwy co uradowało nie tylko mnie, ale i Kazika, który już naczytał się z mojej twarzy wielotomowe dzieło poprzedniej nocy. Na dworcu zaś czekała Kaśka.

Ciekawe przewodniki i mapy Tunezji znajdziesz tutaj.




piątek, 05 sierpień 2011 11:37

Pierwszy lot i klątwa faraona

listopad/grudzień 2000

29 Listopada
Piramida ChefrenaZnowu nerwowa noc. Cały czas emocje. Zdążyłem wszystko rano zrobić, zjeść, posprzątać, spakować się. Jeszcze na chwilę wpadł Adam. Wziąłem na dworzec taksówkę. Po chwili był pan Kazimierz. Podróż do Warszawy 3 godzinki, ale było trochę zbyt gorąco w przedziałach. Szybka przesiadka na lotnisko. Tam było sporo czasu. Zjedliśmy bułki p. Kazimierza i wypiliśmy drogą herbatę (5,90). Potem już bilety, odprawa celna, przejście przez bramkę. W strefie wolnocłowej kupiłem 0,5 l Smirnoffa żeby popijać egipskie posiłki i lizaki dla biednych dzieci. No i wreszcie samolot (WEA - pierwsze polskie prywatne linie lotnicze Zbigniewa Niemczyckiego White Eagle Aviation). Najpierw kołowanie, a potem ten zajebisty start. Poderwał się w górę w ciągu kilku sekund. Ten moment był trochę ciężki, bo wydawało mi się, że głowa jest niżej od reszty ciała i w ogóle momentami nie wiedziałem o co chodzi.


Później już rozróżniałem po swoich reakcjach, kiedy samolot się wznosił a kiedy opadał. Lot był całkiem przyjemny choć dosyć długi. Do jedzenia dostaliśmy małe pyzy, pieczeń, zieloną fasolkę, sos (jakby wiśniowy), bułki, wędlinę z indyka, paprykę konserwową, wołowinę, herbatę. Lecieliśmy 4 godz. 15 min. Ostatnia faza lotu też była trudna. Gwałtownie obniżała się wysokość. Że uszy zatykało to normalne, ale w pewnym momencie zabolało mnie niemiłosiernie lewe oko.

Skończyło się dobrze, choć musiałem stoczyć walkę z własną słabością. Tak w ogóle to wziąłem aviomarin co nieco wywołało moje alergie. Efekty w postaci może niewidocznego ale odczuwalnego wyraźnie puchnięcia powiek. Wreszcie szybkie formalności na lotnisku w Hurghadzie (wiza 15 $). Pierwszy bakszysz za włożenie torby do luków. Przesunięcie zegarów o godzinę. Zakwaterowali nas w niezłym hotelu Sofitel****lux. Zgodnie z obietnicą złożoną Monice przedzwoniłem do niej (było chyba już po 3 nad ranem czasu egipskiego), że jestem cały i zdrowy na miejscu. Potem dopiero się dowiedziałem, że prawie w ogóle mnie nie słyszała.


Morze Czerwone30 listopada
W hotelu super. Wielkie łóżka, ładnie urządzona łazienka. Nie ma co. Sam hotel to jednopiętrowe finezyjne domki ulokowane na dużym obszarze zielonego ogrodu pełnego kwiatów. Pobudka po 2,5 godzinach snu. Na śniadanie zimna jajecznica na bekonie i pieczywo. Popiłem w pokoju wódką. O 830 wyjechaliśmy z hotelu. Statek i rejs po morzu z nurkowaniem w niebieściutkiej wodzie. Po drodze pierwszy rzut oka na miasto. Makabra. Na tej suchej pełnej kamieni i piachu ziemi ogromny plac budowy. Tylko w centrum miasta chodniki żeby trochę pochodzić, jakieś atrakcje dla turystów. Generalnie średnio atrakcyjne miejsce z perspektywy Europejczyka (a co?!). Statek zatrzymywał się w trzech miejscach żebyśmy mogli popływać i popatrzeć co się dzieje pod wodą. Woda przejrzysta i bardzo słona.
Znowu pływanie i leżenie na powierzchni. Pierwsze osoby (łącznie ze mną i p. Kazimierzem) dawały przykład kąpieli. Wielu nie mogło zrozumieć, że w listopadzie naprawdę można się kąpać w morzu. Generalnie większość wskoczyła do wody. Maski i rurki, które nam zaproponowano wyglądały jakby po nich przebiegło stado słoni. Coś tam się jednak znalazło. Założyłem maskę na głowę (tych rurek wolałem nie tykać). Dziwnym trafem tam gdzie pływałem rafy było mizerne, a jak się dojrzało jakąś szarą rybę to był już sukces. Ale i tak cieszyłem się, że pływam sobie w Morzu Czerwonym. Przygotowali nam posiłek. Pierwszy kontakt z egipską kuchnią. Oczywiście ryż ze sosem, ryba szour (bardzo smaczna, przypominająca kształtem węgorza ale o całkiem innym smaku), bataty (słodkie ziemniaki), szaik (tutejsze placki chlebowe). Do popicia dostaliśmy po małej coli (co niektórzy pili piwo). Gdy się najedliśmy kapitan statku poinformował, że tu gdzie stoimy są najpiękniejsze rafy koralowe - nikomu już się nie chciało wskakiwać do wody. Po powrocie do hotelu mieliśmy jeszcze trochę czasu żeby przygotować się do wyjazdu do Kairu. Pospacerowaliśmy po terenie hotelu. Podróż do Kairu była długa i męcząca. Szybko przekonaliśmy się co do kultury jazdy miejscowych. Pędzą jak wariaci, trąbią na siebie. W pewnym momencie kierowca wkładając kasetę do odtwarzacza video trochę się zagapił i prawym kołem jechaliśmy już sobie po poboczu. Na szczęście trzęsący się autokar przypomniał mu że lepiej jeździć po drodze. Byliśmy oczywiście konwojowani przez policjantów przypominających z wyglądu bandy terrorystów. Siedzieli na pace starej terenowej Toyoty pokrytej brezentem i pędzili raz przed raz za nami. W Egipcie autokary turystyczne zbierają się na konkretną godzinę na konwój. Jak się spóźnisz to koniec. Musisz zostać tam gdzie jesteś. Generalnie jednak można się trochę spóźnić bo z punktualnością nie przesadzają. Odebrałem po drodze pierwszy telefon z Polski. Wujaszek odebrawszy mojego SMSa chciał koniecznie sprawdzić czy się do mnie dodzwoni. Miła była ta krótka pogawędka, ale rachunek w Polsce był już mniej przyjemny. Dojechaliśmy do Kairu. Koło 23-24 wieczorem miasto cały czas tętniło życiem. Ogromne ilości samochodów pchające się byle szybciej do przodu. Wprawdzie pasów nie ma, ale świateł też zbyt wiele nie a ulice są szerokie także ruch był dosyć płynny. Co za koloryt! Nasz hotel mieścił się w dzielnicy Kairu - Giza. Brzmi znajomo prawda? Hotel nazywał się Pyramid i miał niby 4*, ale tak naprawdę nie był za ciekawy choć jedzenie całkiem smaczne. Ci z nas którzy mieli okna nie od ulicy mogli po raz pierwszy zobaczyć piramidy (w nocy podświetlone). Po kolacji wreszcie sen.


Giza1 grudnia
Tym razem trochę pospałem, bo około 6 godzin. Po śniadaniu pędziliśmy na płaskowyż zobaczyć jedną z większych atrakcji na naszej planecie - piramidy. Właściwie prawie nie wyjeżdżając z miasta dotarliśmy do największej z nich - Cheopsa.
No stała piramida, ale żeby to było takie wielkie, trochę byłem rozczarowany, ale biegałem zadowolony że tam jestem. Zadzwoniłem do mamy żeby pochwalić się gdzie jestem.
W tym czasie Arab wziął mnie już w obroty. Jeszcze nie skończyłem rozmawiać, a już miałem coś obwiązane wokół głowy, a wielbłąd przysiadł zachęcająco.
Nie chciałem za dużo za to zapłacić, ale Egipcjanin był tak miły, że dałem się namówić nie wiedząc za ile.

I'll make you happy, then you'll make me happy. Po takiej umowie usadził mnie na wielbłąda i poprowadził go w miejsce gdzie robią zdjęcia. Popstrykał mi zdjęcia na tle piramid i pustyni. Byłem całkiem szczęśliwy, bo i jazda mi się podobała i widoki, ale mina mi zrzedła gdy przyszło do płacenia. Okazało się bowiem, że suma 10$ jest wystarczająca może dla wielbłąda, what about my familly? Byłem na siebie najpierw wściekły, że dałem się tak podejść, ale w końcu cóż było robić. Targowałem się jeszcze i zostawiłem mu 30 funtów egipskich. W sumie więc ta przejażdżka (30 min.) kosztowała mnie bagatela 18$. Po chwili jednak już zapomniałem o tym ile płaciłem, bo najważniejsze było że zafundowałem sobie taką atrakcję.
Najgorsze było to, że zniknąłem z aparatem p. Kazimierza, a do zbiórki zostało może 5 min.
Szybko go odnalazłem i zrobiłem pamiątkową fotkę. Pojechaliśmy na wzgórze na południe od piramid skąd był ładny widok (choć w tle niestety miasto). Jakiś Arab pchał się do mnie na zdjęcie byleby coś zarobić. Żeby nic nie stracić za dodatkową opłatą (10 funtów) poszedłem zobaczyć wnętrze piramidy Mykerinosa. Każdy kto tam wszedł wypowiadał jeśli nie głośno to do siebie "i to wszystko?". W między czasie uczyłem się radzić sobie z natarczywością miejscowych sprzedawców pamiątek. Następnym etapem był Sfinks, który naprawdę zrobił wrażenie. Stamtąd zaprowadzili nas do miejscowej perfumerii. Podali nam kawy, herbaty i hibiscus. Smarowali pachnidłami, żeby coś kupić. Ostatecznie sporo ludzi zostawiło tam trochę dolarów (zapachy były ładne, ale ceny jeszcze lepsze). Przed zapakowaniem się do autokaru rozdałem dzieciom lizaki robiąc furorę. Były wyraźnie szczęśliwe. Pojechaliśmy do Muzeum Egipskiego. Mieliśmy chyba godzinę, żeby rzucić okiem na ważniejsze rzeczy i zobaczyć Tutanchamona (zapłaciłem dodatkowo 15 funtów za możliwość robienia zdjęć, bez lampy). Jak zwykle wszędzie za mało czasu, a tym bardziej głodujący od rana w ramadanie pracownicy muzeum wyganiali nas pokrzykując, że zamykają. Zadzwonił do mnie z Polski Michał pytając czy idę na kosza. Trochę się zdziwił gdzie jestem, ale była to miła sytuacja(bo to jest właśnie globalna wioska!). Dalej autokar zawiózł nas do jubilera gdzie po długim targowaniu kupiłem z p. Kazimierzem kartusze dla p. Eli i mamy. Byliśmy w tym zakładzie w trakcie przygotowywania.

Na tle piramidy CheopsaSfinksTrochę to przypominało XIX wieczną manufakturę, ale ostateczny efekt był niezły. Jeden z młodych chłopaków tam pracujących chciał jeszcze ode mnie wydębić zegarek za swój lichy srebrny łańcuszek J. Za długo to jednak trwało. Nie sądziliśmy, że się to aż tak przeciągnie. Wprawdzie na swój kartusz czekał też nasz pilot Amir, ale tego grupa nie wiedziała. To ja i p. Kazimierz byliśmy powodem zdaje się 40 minutowego opóźnienia. W ten sposób od razu wszyscy wiedzieli kim są ci dwaj z Mediterraneum. Następnym etapem był obiad na statku zacumowanym na Nilu. Ekstra. Za oknem obejrzałem pierwszy i jedyny zachód słońca nad rzeką w Kairze. Po obiadku ulokowaliśmy się w wygodnych fotelach na górnym pokładzie statku, który wypłynął pokazać nam pięknie prezentujące się nocą miasto. Zadzwoniłem do Adama (powinienem powiedzieć do przyjaciela?J), żeby opowiedzieć o wyjątkowych wrażeniach. Statek popłynął kawałek na północ, by wrócić w to samo miejsce, z którego wypłynął. Nasza grupa po raz pierwszy pokazała co potrafi (cały czas ubywało w szklanych i nie tylko opakowaniach z zakupów strefy wolnocłowej). Śpiewy i gitara zgromadziły pokaźną grupę miejscowych, którzy z zainteresowaniem przysłuchiwali się obcej mowie i śpiewom. Kair nocą prezentował się pięknie. Wjechaliśmy jeszcze autokarem na punkt widokowy, skąd rozciągała się panorama na oświetlone miasto. Tam też zrobiłem zdjęcie dziewczynce, które coś sprzedawała z ogromnego talerza umiejscowionego dziwnie trwale na jej głowie. Byliśmy też zobaczyć bazar. Co tam się działo. Mnóstwo ludzi. Trzeba było dobrze się pilnować żeby się nie zgubić. Część zajmowała się miłym zachęcaniem do zakupów, część z pasją wpatrywała się ekrany czarno-białych telewizorów, gdzie toczył się mecz piłkarski. Do teraz nie wiem jak dziewczyny zniosły ten półgodzinny wypad. Tu ramadan, a np. Agnieszka była w miniówce. Jak sama wyznała tyłek miała nieźle poszczypany. Wróciliśmy do hotelu na kolację, a stamtąd na dworzec kolejowy. Z biletów trudno było się cokolwiek dowiedzieć, ale przecież mieliśmy cały czas opiekę. Pociąg nie zrobił za dobrego wrażenia, ale nasza pierwsza klasa nie była zła. Ważne, że odległości między fotelami były duże i można było się wygodnie rozciągnąć.


Feluka na Nilu2 grudnia
Rano zauważyłem, że za oknem zdecydowanie zmieniły się widoki. Oglądaliśmy biedne wioski położone w delcie rzeki. Można było choć trochę przyjrzeć się całkiem innemu życiu, gdzie ważnym elementem jest osioł. Służy nie tylko do transportu, ale przede wszystkim jako środek lokomocji. Przed oczami stanął mi obraz Jezusa wjeżdżającego na osiołku do Jerozolimy. Dwa tysiące lat później jest wiele miejsc gdzie niewiele się zmieniło. Przykrym rozczarowaniem był stan toalety, ale co mogły powiedzieć kobiety (wymagało to chyba niezłej ekwilibrystyki). Za to można było sobie zamówić jedzenie (na szczęście zrezygnowałem) i herbatę, którą z chęcią wlałem do skapciałej nad ranem gęby. Wysiadka w Luksorze musiała przebiec sprawnie, bo pociąg długo nie czekając jechał do Asuanu. Cała podróż z Kairu trwała około 9 godzin. Wyjechaliśmy o 1 w nocy, a dojechaliśmy o 945. Pojechaliśmy do restauracji, gdzie już czekało na nas śniadanie (być może to w tym przydał się mój telefon, który użyczyłem Amirowi w pociągu). Trzeba w tym miejscu oddać hołd organizatorom, którzy robili co w ich mocy, aby wszystko było zapięte na ostatni guzik. W czasie naszego nocnego przejazdu pociągiem, kierowcy pędzili równolegle do nas autokarem, aby czekał na nas w Luksorze (ze względów na fundamentalistów za względów bezpieczeństwa podróż na południe od Kairu wzdłuż Nilu wybiera się pociągiem). Przebierankę zrobiliśmy na chodniku. Wskoczyłem z ochotą w krótkie spodenki. Pojechaliśmy w kierunku kompleksu świątynnego w Karnaku po drodze oglądając z okna zabytki Luksoru. Było to na pewno najciekawsze miejsce jakie widziałem w czasie wycieczki. Las ogromnych kolumn, wspaniałe płaskorzeźby, częściowo zachowana kolorystyka sprzed tysięcy lat. Dodatkową atrakcję sam sobie sprawiłem.

Jedna z najbardziej efektownych atrakcji turystycznych.Nasz drugi egipski przewodnik Ichab, okazał się archeologiem. Poświęcił mi trochę czasu i oprowadził mnie pokazując i opowiadając po angielsku o ciekawszych miejscach. Na terenie kompleksu zapłaciłem też frycowe. Za to, że pilnujący porządku policjant zrobił mi zdjęcie, wyciągnął rękę po napiwek. Inny z kolei pracownik cywilny pokazał mi skąd można zrobić ciekawe zdjęcie. Ze zdziwieniem wręczałem mu też później napiwek, bo jego uprzejmość była wprawdzie szczera, ale nie mogła zostać nie wynagrodzona. Przy wyjściu już uległem pewnemu sprzedawcy i kupiłem czarnego kota niby z bazaltu (do teraz nie wiem czy to nie gips, choć waży sporo). Zapłaciłem za niego 5 $ co wydawało mi się wtedy sukcesem w targowaniu, choć później nie byłem już pewny czy nie wystrychnął mnie na dudka. Zostawiliśmy Karnak i pojechaliśmy na południe od Luksoru, gdzie przejechaliśmy na drugą stronę Nilu. Tam zobaczyliśmy Kolosy Memnona, świątynię królowej Hatszepsut (Deir el-Bahari) - niestety tylko z daleka, a później Dolinę Królów ze świetnie zachowanym malowidłami na ścianach groboców (Ramzesa IV i IX). Dojeżdżaliśmy tam kolejkami, które u nas traktowane by były jako atrakcje dla dzieci. Tam był to atrakcyjny i praktyczny sposób komunikacji. Chwilę zatrzymaliśmy się w fabryce alabastru, ale nie dałem się tu już wrobić w żadne zakupy. Wróciliśmy do restauracji na obiad, który jednak był kiepski i wyjechaliśmy do Esnu, gdzie stały statki. Po drodze mieliśmy kolejną "przygodę" na drodze. Kierowca nie oglądając się na zbędne znaki wyprzedzał na łuku drogi, a okazało się że zaraz za zakrętem był zerwany asfalt. Furgonetka jadąca przed nami gwałtownie zahamowała, a ja czekałem tylko kiedy w niego wjedziemy. Na szczęście puknięcie było małe, bo kierowca zdesperowany uciekł na pobocze wpakowując się w jakieś niemałe kamloty. Po chwili wszystko wróciło do normy, choć dobry kawałek jechaliśmy ze względu na stan drogi 20-30 km/h. Warto też dodać, że ze względu na ramadan kierowcy tak jak wszyscy inni muzułmanie nie mogą od świtu do zmierzchu jeść, pić etc. A pracować normalnie trzeba (przecież poprzednią całą noc jeszcze jechali z Kairu). Nie ma co, prawdziwi twardziele. W Esnie miałem okazję zobaczyć ile pływa statków po Nilu. Było ich około 250. Jakoś znaleźli ten nasz. Nazywał się Hatszepsut. Kabiny wg pana Kazimierza, który niejedno już widział były całkiem całkiem. Ja tym bardziej nie narzekałem. Wieczorem była jeszcze dyskoteka zapoznawcza, ale nie dałem rady. Poszedłem spać.


Fajka wodna3 grudnia
Rano po przebudzeniu statek już płynął. Prawdziwa atrakcja. Wychodzisz z kajuty i oglądasz życie ludzi na brzegach rzeki, malownicze palmy, widoki gór. Jedzenie na statku mi bardzo smakowało, choć swoją drogą starałem się pilnować i każdy posiłek odkażać Smirnoffem. Dopłynęliśmy do Edfu. Statek zacumował. Cały skład nie poszedł zwiedzać, bo niektórzy cierpieli już bardzo z powodu ilości alkoholu w organizmach. Tymczasem ja wśród innych żądnych wrażeń znalazłem się przed piękną starożytną egipską świątynią z ogromną bramą (pylonem), dziedzińcem i świątynią właściwą. Całe ściany pokryte wizerunkami egipskich bóstw i mnóstwem hieroglifów. Żywa historia. Zrobiliśmy sobie zdjęcie pod ptasim wizerunkiem Horusa. Po zwiedzeniu świątynia była kolejna atrakcja - bazar. Chciałem sobie kupić galabiję.
Wszyscy rzucili się w wir zakupów. Wieczorem miała odbyć się impreza w tradycyjnych strojach egipskich. Udało mi się kupić. Zapłaciłem chyba 30 funtów, co było niższą ceną, od tej którą wytargował mi Amir. Była to nie tylko galabija, ale i jakaś szmata na głowę, której do teraz nie umiem dobrze zawiązać (ponoć mogę czuć się usprawiedliwiony, bo jest za krótka). Po powrocie na statek (ciężko było ludzi wpędzić do autokaru tak się zaangażowali w targowanie) przebraliśmy się w stroje kąpielowe i zaczęliśmy beztroskie wylegiwanie się na górnym pokładzie. Wprawdzie woda w basenie była lodowata, ale powietrze było na tyle gorące, że wysychało się w moment. Tam dotarła do mnie wiadomość, że chłopaki poradzili sobie w kolejnym meczu piłkarskiej ligi halowej. SMS-ów sporo wysyłałem. Wszak nie tak często można pochwalić się pobytem w Egipcie. Nil płynął spokojnie. Nie wydawał mi się bardzo brudny, choć inni widzieli ponoć płynącego zdechłego osła. Za to brzegi były piękne i co chwilę na ich tle robione były zdjęcia. Wieczorem przebrałem się w mój strój. Poszedłem też do Egipcjan z obsługi statku, z zamiarem zawiązania mi na głowie chusty. Ci wymalowali mi niezdarnie czarnym węglem wąsa i brodę. Szybko też za tę 30 sekundową pracę zażądali napiwku. Kolejny 1$ z kieszeni. Co począć? W ramach tej sumy jednak za namową p. Kazimierza wymogłem zawiązanie na głowie szmaty i wyczyszczenie niektórych miejsc gdzie czarny wąs za mocno się zawinął. Byłem gotów. Po zejściu na dół wiele osób ku mej wielkiej uciesze mnie nie poznawało. Od czasu do czasu dodawałem sobie wigoru gorzałką i zabawa w tych nietypowych strojach przy arabskiej muzyce była naprawdę udaną. W czasie imprezy dopłynęliśmy już do Asuanu (niestety ominęliśmy Kom Ombo, ze względu na pokaz zespołu afrykańskiego specjalnie dla nas zaproszonego). Pan Kazimierz z kilkoma osobami wybrał się od razu na bazar (bryczką), a na statku trwały tańce. Położyłem się spać gdzieś koło 3 nad ranem.


Phile4 grudnia
Rano wycieczka pojechała na wyspę Phile, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć kolejną świetnie zachowaną świątynię. Tak naprawdę wyspa nazywa się inaczej, a świątynia pochodzi z wyspy Phile, którą kamień po kamieniu przeniesiono po wybudowaniu tamy asuańskiej (której niestety nie dane mi było zobaczyć). Ciekawostką był fakt, że na wyspę płynęliśmy zabawnymi stateczkami. Turystów mnóstwo z całego świata. O jedno ze zdjęć poprosiłem Japonki.
To piękne połączenie. Słońce, woda, zieleń (sporo jej tutaj jak na Egipt). Po powrocie do autokaru, pędem wracaliśmy na statek żeby szybko zjeść, spakować się i zdążyć na konwój do Luksoru. W tym tempie nie popiłem obiadu alkoholem i mógł to być jeden z powodów moich żołądkowych problemów, ale po kolei. Na statku jeszcze odebrałem trzy zdjęcia za zbójecką cenę 10 funtów za sztukę. Asuan obejrzałem z okna autokaru, bo nie było czasu. Mnóstwo slamsów, domy bez dachów z wystającymi prętami zbrojeniowymi (budynek nie zadaszony jest nie opodatkowany - czysta ekonomia, prawda?). W Luksorze mieliśmy trochę czasu, więc wybrałem się z Anią zobaczyć świątynię, której nie zdążyliśmy zobaczyć za poprzedniej bytności. Po drodze często byliśmy zaczepiani przez dorożkarzy nieśmiertelnym "five egyptians" co znaczyło, że wszędzie nas zawiozą za tę sumę. Nauczony doświadczeniem niezbyt ufałem, ale okazało się później, że inni skorzystali z tego środka lokomocji i rzeczywiście tyle kosztował. Po drodze trochę się najedliśmy strachu, bo źle skręciliśmy, ale za to obejrzeliśmy prawdziwą egipską ulicę. Mieliśmy okazję zobaczyć świątynię już w iluminacji, bo zdążyło się już ściemnić. Prawie do końca nie byliśmy pewni wracając czy dobrze idziemy, ale trafiliśmy. W drodze przez pustynię w Luksoru do Hurghady niestety za wiele nie można było zobaczyć ze względu na późną porę przejazdu. W drugiej części trasy już poczułem dziwne obciążenie żołądka, a potem ból. Może przyczyniła się do tego nasza polska krówka, która wcześniej zjadłem. Jakoś dałem radę do końca podróży, a w hotelu (zostaliśmy zakwaterowani w 5* Sol Melia Pharaoh) było już co siedzieć w toalecie. Mimo tego jednak pomaszerowałem na dyskotekę. O drugiej DJ nas wyrzucił zapraszając na kolejny wieczór. Taka kultura. Już właściwie do końca wyjazdu nic nie jadłem albo ściślej jadłem niewiele i bardzo ostrożnie, ale ból nie ustępował.


5 grudnia
Po śniadaniu, którym nie mogłem się zbytnio cieszyć pojechaliśmy obejrzeć hotele, które sprzedajemy. Obejrzeliśmy ich chyba dziesięć i sporo było dobrych. Zwłaszcza ciekawie zaprezentował się jeden z Makadi Bay, 30 km na południe od Hurghady. Wieczorem jeszcze obejrzeliśmy pokaz zespołu folklorystycznego, a potem pędziliśmy na wieczorek folklorystyczny w Krainie 1000 i jednej nocy. Ze względu na wycieńczenie bólem przysypiałem patrząc za szybę, na której niczym na arenie ścigali się arabscy mistrzowie jazdy konnej. Za wiele z tego nie pamiętam. Potem już było ze mną trochę lepiej. Drugą częścią imprezy był taniec brzucha (jak dla mnie ten brzuch nie był zbyt sexy) i jemu podobne pokazy. Duże wrażenie zrobił mężczyzna, który kręcił się w miejscu dobre 5-6 minut, obracając na sobie kolorowe sukna. Bajeczne, tym bardziej wzbudzało nasz podziw, że nie zakręciło mu sięw głowie i zszedł ze sceny normalnie. Najciekawsze jednak były poduchy, na których się wylegiwaliśmy. Kelnerzy donosili jedzenie. Zjadłem tylko zupę, kurczaka nie ruszyłem. Wypiłem herbatę (wszyscy pili piwo). Tak to dosyć miło upłynął wieczór, a po powrocie do hotelu znowu zebraliśmy się w dyskotece.


Płaskorzeźba w Karnaku6 grudnia
Rano wstaliśmy w miarę wcześnie żeby jeszcze trochę poplażować i wykąpać się. Poleżałem na leżaku i popływałem w basenie. Wydarzeniem dnia była jednak wizyta w kantorze, w którym na pierwszy rzut oka mimo otwartych dni nikogo nie było. Dopiero po chwili dojrzałem modlącego się na podłodze urzędnika (pewnie była 12:00). Po zapłaceniu hotelowego rachunku (mnie nie oszukali). Ruszyliśmy na lotnisku. Ostatni rzut oka i do samolotu. Powrót przez Sharm el-Sheik (no więc byłem też chwilę na Synaju). Tam też kupiłem pamiątkowy kubek, który wręczyłem później w podzięce. Po opchaniu się w samolocie wreszcie polskim jedzeniem znowu gorzej się poczułem i poszedłem spać. Obudził mnie komunikat kapitana, że ze względu na złe warunki atmosferyczne samolot wyląduje w Poznaniu a nie w Warszawie. Więcej mi do szczęścia nie było trzeba, choć wielu wokół siarczyście przeklinało. Wsiadłem na Ławicy w taksówkę i byłem w domu. Wrażeń jakby mnie miesiąc nie było. Tak to jeszcze raz przekonałem się, że chyba Coś lub Ktoś mnie lubi. Marzenia się spełniają.

 

Przewodniki i mapy po Egipcie znajdziesz tutaj.




środa, 19 luty 2014 00:00

Sprawdź nową promocję Lufthansa

Promocja Luthansa

Trwa nowa promocja Lufthansa. Do 5 marca 2014 możemy skorzystać z promocyjnych cen na wiele kierunków.

Strona 3 z 26
Jesteś tutaj: Home